ale niesymetrycznych, brzydkich płatkach. Potem pojawiła się „Adela 2” – kolor miała co prawda niezadowalający i nie pachniała, ale płatki ładne. Kolejne „Adele” również nie spełniły jego oczekiwań. Teraz biedził się z „Adelą 12” i był już bliski załamania.
Czasami śnił mu się idealny kwiat. O barwie pudrowego różu i płatkach w kształcie serca. Powinien pachnieć jak róża damasceńska i mieć kwiaty tak wielkie jak na przykład peonie. To byłoby ukoronowaniem jego wysiłków. Kupił wszystkie książki o hodowli róż i wziął nawet udział w naukowym sympozjum. Pojechał do znanej eksperymentalnej uprawy, aby podejrzeć na miejscu ich sztuczki. Niestety, nic nie wychodziło tak, jak chciał. Wiedział dokładnie, jak postępować, by uzyskać nasiona. A zatem pobieranie pyłku, selekcjonowanie odpowiedniego pąka do zapylenia, wreszcie samo zapylenie we właściwym czasie. Prowadził z poświęceniem dziennik swoich krzyżówek, starannie wszystko opisując. Niestety. Wciąż nie było takich wyników, jakich się spodziewał.
Widocznie za mało kochałem swoją żonę – mruczał do siebie, gdy po raz kolejny oglądał zawiązki kwiatów „Adeli 12”. Od razu poznał, że nie udało mu się uzyskać właściwego odcienia różu.
Spędzał w szklarni całe dnie i było to chyba jedyne, co go interesowało. Kuzyn, Zbyszek, ubolewał nad jego stanem ducha.
– Zadręczysz się, bracie – mawiał, siadając koło Zygmunta w cieplarni i patrząc na kwiaty. – Po co ci to wszystko? – Zadawał to retoryczne pytanie, bo kuzyn i tak by nie odpowiedział. Róże stanowiły cały jego świat.
Ostatnio jednak Zygmunt czuł się gorzej. Był ciągle zmęczony i rozdrażniony, więc wybrał się do tego nowego lekarza, Zaruskiego. Zastąpił doktora Ostróżnego, którego Wyrwa nazywał „Doktorem Pomidorem” ze względu na czerwoną karnację i skłonność do irytacji. Tamtego nie lubił za bardzo – odnosił zawsze wrażenie, że Ostróżny ma mu za złe, iż zabiera mu czas. No ale Adelce bardzo pomógł i w zasadzie dobry był z niego człowiek. To Zygmunt nie mógł się jakoś przekonać do Doktora Pomidora przez te wszystkie lata. Zatem w sumie ucieszył się, gdy lekarz odszedł na emeryturę, choć uświadomiło mu to, że i jego lata lecą. Ostróżny był przecież od niego młodszy.
Czas mi płynie już szybko i tylko w jednym, nieuchronnym kierunku – myślał, siedząc na krześle w poczekalni ośrodka zdrowia. Rozpoznawał tam wszystkich stałych bywalców. Panią Rochocką z Topolowej, co wiecznie cierpiała na brak towarzystwa, i Ziębową, jego własną sąsiadkę. Do tej w ogóle postanowił się nie odzywać. Nigdy nie zapominała o tym, żeby wypytać go o syna. Pewnie nie miała złych intencji lub być może traktowała to pytanie jako okazję do pochwalenia się swoim Borysem, ale on nie lubił takich indagacji. Odkąd Olaf wyjechał za granicę, a od tego czasu minęło już kilkanaście lat, nie dawał znaku życia. Oczywiście, rozumiał, że syn nie chce się do niego odzywać, ale żeby do matki, kiedy jeszcze żyła, nie zadzwonić? Dla Adeli był oczkiem w głowie, kochała go, rozpieszczała i wszystko mu wybaczała. Może dlatego zrobił się taki krnąbrny, nieczuły i niewdzięczny, bo nie potrafił docenić bezinteresownej miłości matki? On jako ojciec chciał inaczej wychować chłopaka. Nie podobały mu się wagary, powtarzanie klasy i rozbijanie się samochodem, który kupił synowi za pieniądze zarobione na uprawie gerber. I to ciągłe odszczekiwanie się. Olaf korzystał z jego pieniędzy, a jednocześnie wstydził się zajęcia, które wykonywał ojciec.
– Mówią na mnie „badylarz” – skarżył się w domu.
Zygmunt nie rozumiał, co w tym złego. Czy oni z matką kradli? Nie. Ciężko pracowali, a żona dodatkowo spędzała całe dnie na giełdzie kwiatowej, żeby sprzedać towar. Olaf im w tym nie pomagał, choć ojciec miał nadzieję, że kiedyś przejmie od nich kwiatowy biznes. No, ale on nie chciał. Wstydził się rodziców producentów gerber i goździków, umiejących rozmawiać wyłącznie o kwiatach. Chciał czegoś innego. Czego? Tego Zygmunt nie wiedział. A Adela ciągle tłumaczyła i usprawiedliwiała syna. Że młody, że musi się wyszumieć, że zmądrzeje i spoważnieje. Zygmunt krytykował jej podejście, ale po cichu też na to liczył.
Olaf poszedł na studia, niestety nie na ogrodnictwo, jak marzył ojciec, ale na jakąś filologię i wtedy zaczęło się na całego. Już zupełnie nie można się było z nim dogadać. Nie chciał się z nimi porozumieć, nie szanował ich, a zachowywał się tak, jakby wszystkie rozumy pozjadał. Poznał jakąś dziewczynę, ponoć artystkę, nawet jej do domu nie przyprowadził, bo po co? Wstyd przed taką panną mieć rodziców ogrodników. A ich pieniędzy nie wstyd brać...
Wtedy już właściwie cała produkcja mocno kulała, bo ulubione kwiaty Zygmunta wychodziły z mody. Niedługo miał wszystko zlikwidować, ale wówczas jeszcze walczył o utrzymanie szklarni. W jego życie wkradła się frustracja. Nie wiedział, czy przestawiać swoje ogrodnictwo na nowe tory, czy rezygnować. Czuł się wypalony, ale postanowił, że spróbuje tych modnych nowinek. Czas pokazał, że się w tym nie odnalazł. Może zresztą powodem było to, co zaszło między nim a synem?
Olaf któregoś dnia oznajmił matce, że jego dziewczyna spodziewa się dziecka. Adelka, jak to ona, bardzo się ucieszyła. Odkąd syn się urodził, zawsze powtarzała, że chce zostać babcią. Po to właściwie żyła. Uważała, że dorobili się z Zygmuntem dobrego życia – mają ładny dom, oszczędności. Mogli mniej czasu zacząć poświęcać pracy, a więcej rodzinie, bo właśnie wszystkie jej marzenia się spełniały.
– No to kiedy ślub, syneczku? – spytała.
Olaf się najeżył. Nie będzie żadnego ślubu, niech sobie matka nie wyobraża nie wiadomo czego. Oni z Iwą (dziewczyna miała na imię Iwona, ale on mówił o niej właśnie w taki sposób) nie życzą sobie żadnych oficjalnych ceremonii. To nie w ich stylu. Są wolnymi duchami i nie potrzeba im papierka.
– No dobrze. – Zygmunt zaczął spokojnie, choć w głębi ducha targała nim złość na ten arogancki sposób przemawiania młodego człowieka do matki. Nie chciał bardziej zadrażniać, o co wyraźnie prosiła Adela, spoglądając na niego pełnym rozpaczy wzrokiem. – Dziecko musi mieć jednak stabilizację. Rodzinę. Nazwisko.
– A co, niby nie będzie miało rodziny? Ja i Iwa to chyba rodzina. Nazwisko też dostanie po nas obojgu. Bo oboje mamy takie same prawa.
Co do tego nie było wątpliwości, ale rodzice zapatrzyli się na syna ponuro.
– No to kiedy ją przyprowadzisz? Przedstawisz? Chcielibyśmy poznać matkę naszego wnuka – ostrożnie powiedziała Adela, a Zygmunt już nie wytrzymał:
– Co ty się z nim tak cackasz, Adelciu? To on powinien do nas z szacunkiem, z grzecznością przyjść, a nie ty masz się prosić…
– Na szacunek to trzeba sobie zapracować – rzucił Olaf.
To przechyliło szalę goryczy. Ojca zalała fala wściekłości na bezczelność syna. Oj, powiedział mu wówczas wiele gorzkich słów. O korzystaniu z ich pieniędzy to raz, o wszystkich dotychczasowych przewinach to dwa, wreszcie o tej arogancji, która najbardziej bolała, bo była taka nienawistna.
Syn mu wykrzyczał, że niczego od niego nie potrzebuje i nigdy więcej już nie przekroczy progu tego domu. Wyszedł i tyle go widzieli.
Adelcia popłakała się wtedy. Na serce jej to zaszkodziło, bo potem już ciągle musiała się leczyć i koniec końców – na to zmarła.
Zygmunt miał przez jakiś czas nadzieję, że syn się opamięta. Bardzo bolały go niesprawiedliwe, krzywdzące słowa, bolało okrucieństwo dla kochającej matki. Nie mógł uwierzyć, że wychowali z Adelą takiego sobka. Obwiniał głównie siebie. Może za mało czasu mu poświęcał, zajęty biznesem? Przy kwiatach zawsze jest tyle roboty... Faktycznie, nie rozmawiali z nim wiele z Adelą, mało co o nim wiedzieli, nie znali własnego syna. Ale żeby aż tak?
Po