ciekawości spojrzenia. Nauczył się, że ludzie szeptali za jego plecami, że wypędził syna, że jest niedobrym człowiekiem. On postrzegał to całkiem inaczej.
Potem Adelcia zmarła, a on został sam jak palec i bardzo mu to zaczęło doskwierać. Nie żeby potrzebował towarzystwa, raczej nie. Po prostu za dużo cisnęło mu się do głowy wspomnień. Raz, w bibliotece, w której pracowała kiedyś pani Flora – jedyna sąsiadka, którą naprawdę podziwiał – wpadła mu do ręki dziwna książka. Zygmunt czytywał właściwie tylko poradniki o hodowli i krzyżowaniu kwiatów, ale zaciekawił go obraz na okładce. Książka traktowała o melancholii. Tak, jego stan miał nawet naukową nazwę. Sam się zdziwił, kiedy o tym przeczytał. Każdy objaw się zgadzał – był smutny, obojętny, wciąż wracał myślami do przeszłości, a jedocześnie żył w przekonaniu, że niczego nie da się już zmienić i naprawić. Po prostu trwał w swoim rozgoryczeniu. I coraz gorzej się czuł.
Teraz więc, gdy po godzinie odsiedzianej na twardym krześle doczekał się wreszcie na wizytę u tego nowego lekarza, Pawła Zaruskiego, na pytanie, co mu dolega, odpowiedział śmiało:
– Jestem melancholikiem.
Doktor podniósł wzrok znad dokumentacji medycznej i przez moment mierzył go wzrokiem. Może podejrzewał, że Zygmunt pomylił słowa i chciał na przykład powiedzieć: „alkoholikiem”? Ale nie, z pewnością tak nie było, bo po chwili milczenia skinął głową i rzekł:
– Ciekawa diagnoza. Skąd to przypuszczenie?
Zygmunt opowiedział mu więc o przeczytanej przypadkiem w bibliotece książce i ogólnie o swojej sytuacji. Oczywiście pominął sprawę Olafa. Mówił o śmierci żony i niemożliwości wyhodowania idealnej róży, która mogłaby ją upamiętnić. W końcu zamilkł, bo doszedł do wniosku, że doktor i tak mu nie pomoże. Lekarze rodzinni leczą przypadłości ciała – wysoki cholesterol, problemy z nerkami, grypę i wysypkę, z pewnością nie dolegliwości duszy.
– Rozumiem pana – rzucił tymczasem Paweł Zaruski. – Znalazł się pan w trudnym momencie życia. Myślę, że przydałaby się panu terapia.
– Właśnie po to przyszedłem do pana. – Zygmunt poruszył się na krześle, zadowolony, że jego intencje odczytano właściwie.
– Nie myślę o sobie. Panu potrzebny jest ktoś, kto pomoże panu uporządkować emocje, uporać się z nimi. Może nawet wyjaśnić, skąd się biorą? Wypiszę panu skierowanie do psychologa.
– Chwileczkę – powstrzymał go ogrodnik. – Uważa mnie pan za jakiegoś wariata?
Zaruski przerwał pisanie i podniósł wzrok.
– Panie Zygmuncie, korzystanie z pomocy psychologa nie oznacza choroby psychicznej. Większość z nas ma jakieś problemy, z którymi nie może się uporać. Rozmowa z fachowcem, kimś obeznanym w takich sprawach, bardzo pomaga…
– Bagatela – prychnął Wyrwa. – Mam się kłaść na leżance i opowiadać swoje sny albo scenki z dzieciństwa?
– Są różne nurty terapii – wyjaśniał spokojnie lekarz. – Może pan na przykład skorzystać z zajęć grupowych.
Tego już było za wiele. Co ten doktor sobie myśli? Że człowiek w jego wieku będzie się wywnętrzał przed obcymi ludźmi? Ba, żeby to obcymi – teraz te psychologiczne fiki-miki były w modzie, więc może tam spotkać kogoś z sąsiadów lub ze znajomych. No i wtedy by się dopiero zaczęło. Plotki, obmowa, podśmiechiwanie. Nigdy w życiu! Trzeba naprawdę na głowę upaść, żeby coś takiego wymyślić!
Spojrzał na lekarza z góry.
– Nie pójdę.
– Dlaczego? – Zaruski zadał to proste pytanie, a Zygmunt się stropił. Nie miał ochoty odpowiadać, ponieważ dla niego sprawa była zamknięta.
– Bo nie – powiedział więc tylko i zaciął się w sobie.
Doktor pokiwał głową.
– Rozumiem, ale proszę mi obiecać, że zastanowi się pan nad tym spokojnie. Mam tu taką broszurę – wydobył z szuflady jakąś publikację – w której wiele pańskich wątpliwości jest wyjaśnionych.
– Dobrze. – Wyrwa przyjął podany druk, choć wcale nie zamierzał go czytać. Doktor mimo wszystko wydał mu się poczciwy i chętny do pomocy. Nie mógł tego nie docenić.
– To może mi pan coś zapisze na sen – wydusił jeszcze.
Zaruski zawiesił na nim wzrok.
– Źle pan sypia? – upewnił się.
Pacjent wzruszył ramionami.
– Zasypiam szybko. Tylko budzę się po dwóch, trzech godzinach i nie śpię już do rana. Czasem koło piątej rano zasnę na trochę. No tak to wygląda, że nigdy nie jestem wypoczęty – opisał.
Lekarz kiwnął głową.
– Pojmuję. Zaraz coś na to zaradzę.
Zygmunt wyszedł, ściskając receptę, ale nie miał poczucia, że coś załatwił. Właściwie to było mu wstyd. Czy naprawdę liczył, że na jego melancholię istnieją jakieś tabletki? Musi chyba sięgnąć znowu do tej książki i sprawdzić, jakie sposoby podawał na to autor. Mam nadzieję, że nie doradza, aby skończyć ze sobą – pomyślał sarkastycznie. Mimo wszystko lubił swoje życie, choć było takie ponure i nieudane.
Rzucił okiem na broszurę. Terapie psychologiczne w leczeniu nerwicy i depresji – przewodnik dla pacjentów. Zamierzał to cisnąć do kosza, ale akurat przechodziła obok niego Ewa Zięba. Co by to było, gdyby zobaczyła, co wyrzuca! I gdyby w dodatku zaczęła wypytywać.
– Dzień dobry ponownie, sąsiedzie. Widziałam pana w ośrodku, miał pan wizytę po mnie. Jak pan ocenia tego nowego doktora? Mnie się on zupełnie nie podoba. Śmiem twierdzić, że na niczym się nie zna. W ogóle nie zdiagnozował u mnie nerwobóli. I kiedy usiłowałam mu wytłumaczyć, że mój mąż nie ma wysokiego cholesterolu, to oświadczył, że nie rozmawia o innych pacjentach.
Po tej krótkiej wymianie zdań Zygmunt na nowo nabrał do lekarza szacunku. Ewa uwielbiała wymyślać przypadłości, aby zwrócić na siebie uwagę. Nie od dzisiaj było wiadomo, że terroryzuje swego męża Seweryna, trzyma go pod pantoflem.
– Moim zdaniem to doskonały doktor – sprzeciwił się w związku z tym.
Ziębowa posłała mu pełne potępienia spojrzenie.
– Tak? A co panu doradził?
– Żebym się trzymał z daleka od wścibskich ludzi. Wtedy na pewno cholesterol mi spadnie!
Nie znalazła na to żadnej riposty, więc po prostu stała z otwartym ustami, a on ją wyminął. Trochę pożałował tego wybuchu. Sąsiadka z pewnością naopowiada wszystkim, że jest nierównoważony i zachowuje się jak psychiczny. Tak, popełnił błąd, że się nie powstrzymał. Ale tak było u niego ze wszystkim – najpierw mówił, potem myślał.
Ganiąc się w duchu za swoją popędliwość, dotarł do domu. Na ławce przed szklarnią siedział Zbyszek.
– Co się stało? Nie umawialiśmy się chyba na dzisiaj? – spytał z niepokojem. Kuzyn już taki był, że zawsze zapowiadał odwiedziny z wyprzedzeniem, a potem dzwonił jeszcze w ostatniej chwili, aby się upewnić, czy to aktualne. Tym razem było inaczej.
– Czekam tu na ciebie – wygłosił ten oczywisty fakt, jakby to była naprawdę ważna informacja. – Mam dla ciebie wiadomość.
– Jaką? – Zygmunt przekręcił klucz w zamku i gestem zaprosił Zbyszka do środka.
– Dostałem skierowanie na rehabilitację i zacząłem chodzić na