okazji.
– Co roku odwiedzam rodziców na Boże Narodzenie. Poza tym przyda mi się odpoczynek – mamroczę, kopiąc czubkiem buta niewidzialny kamyk. Unikam spojrzenia Dominika, bo doskonale wiem, że przewierca mnie nim na wylot.
– Tutaj, ze mną, też mogłabyś odpocząć – mówi niskim, seksownym głosem, w którym pobrzmiewa dwuznaczność.
– Nie wyobrażam sobie świąt w innym miejscu niż Jastrowo. Cholernie stęskniłam się za rodzicami – ucinam i nerwowo poprawiam koszulę, bo mam wrażenie, że Dominik gapi się na mój dekolt. – Ale jak tylko wrócę, możemy gdzieś wyskoczyć. Co powiesz na przyjacielskiego drinka?
Nie mam pojęcia, dlaczego to zaproponowałam. Może chciałam zlikwidować niezręczne napięcie między nami, a może zagłuszyć wyrzuty sumienia? Celowo użyłam słowa „przyjacielski”, bo nadal nie wiem, czy chcę się angażować w tę znajomość.
– Wolałbym raczej kolację. Może tym razem odpuścimy sobie knajpy pełne ludzi i zjemy u mnie?
Podnoszę wzrok i widzę, jaki jest rozpromieniony. Obudziłam w nim nadzieję. Jestem suką. Doskonale wiem, że niewinnie brzmiące „zjemy u mnie” to propozycja czegoś więcej, i choć miejsce między moimi udami zarasta kurzem, to nie mam ochoty zbyt szybko przystawać na kolację ze śniadaniem.
– Pomyślimy o tym, gdy wrócę od rodziców, okej? – proponuję wymijająco. – A teraz przepraszam, ale mam jeszcze do ogarnięcia zakupy, a miasto zaraz się zakorkuje – dodaję szybko, po czym klepię go po ramieniu, bardzo „po przyjacielsku”, i ruszam w stronę drzwi.
Słyszę za sobą głośne westchnienie. Przymykam oczy i przyspieszam. Nie zapytałam nawet, czy odwiedza rodzinę w święta.
Jestem suką. Naprawdę jestem suką.
Rozdział 2
Całe przedpołudnie schodzi mi na kończeniu zaległych spraw, robieniu zakupów i pakowaniu rzeczy. Miotam się po pokoju i zastanawiam, czy niczego nie zapomniałam. Gdy po wielu nieudanych próbach w końcu udaje mi się dopiąć walizkę, patrzę na swoje malutkie mieszkanie. Jest bezosobowe, nudne i z pewnością nie można nazwać go przytulnym. Nie mam czasu bywać tutaj w ciągu dnia, służy mi tylko za noclegownię. Nie ma w nim uroczych kobiecych drobiazgów, a ostatni doniczkowy kwiat usechł jakiś czas temu.
Moja kawalerka dokładnie odzwierciedla moje życie – z zewnątrz wszystko czyste i poukładane, wewnątrz marazm i samotność. Jeśli nie wezmę się za siebie, to pewnego dnia znajdą mnie tutaj martwą, przywaloną wydrukami analiz sprzedaży i nadgryzioną przez karaluchy.
Godzinę później siedzę już za kółkiem swojego czerwonego mini z kubkiem parującej kawy w dłoni. Przeklinam w duchu korki i tych, którzy powinni zabrać się do odśnieżania. W mieście zima, nawet biała, przypomina błotnistą pluchę. Na wsi u rodziców na pewno jest pięknie, a przed domem leży nietknięty miękki puch. Znów czuję to dziecięce podekscytowanie i zastanawiam się, dlaczego w ciągu roku nie potrafię być tak beztroska i cieszyć się z drobiazgów.
Gdy docieram na miejsce, jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam: cicho, biało i uroczo. Dom rodziców wyróżnia się wielkością na tle pozostałych, które na szczęście stoją w dość dużej odległości. Matka i ojciec nigdy nie lubili się obnosić z tym, że stać ich na dostatnie życie, dlatego wszystko jest utrzymane w tradycyjnym stylu, bez nowobogackich udziwnień.
Od południowej strony budynek porasta pnącze, które pokrywa niemal całą ścianę. Latem jest intensywnie zielone i bujne, a jesienią jego liście przybierają złocistą barwę – wtedy wyglądają najpiękniej. Zastanawiam się, dlaczego nie odwiedzam rodziców w październiku. Jestem pewna, że rankiem unoszą się tutaj melancholijne mgły. Matka pewnie przyozdabia werandę dyniami, a ojciec grabi uschnięte liście.
Patrzę na znajomą wierzbę, pod którą latem uwielbiałam leżeć i wsłuchiwać się w szum gałęzi. Rodzice kupili ten dom, gdy ojciec przeszedł na emeryturę. Całe życie mieszkali w Poznaniu, na dziesiątym piętrze zatęchłego blokowiska. Lubiłam jeździć na dół starą windą i bawić się z dzieciakami na osiedlu, ale od razu zakochałam się w tym miejscu. Kilka lat po przeprowadzce na wieś wróciłam na stałe do miasta, by studiować, a potem pracować. I tak już zostało. Choć uwielbiam Jastrowo za spokój i malownicze krajobrazy, wiem, że jest całkowicie pozbawione perspektyw.
Miałam rację – śnieg przed domem po obu stronach ścieżki leży nietknięty, więc z przyjemnością zanurzam w nim buty i robię ślady. Wyciągam walizkę, taszczę ją w stronę domu i zastanawiam się, dlaczego spakowałam eleganckie spódnice i marynarki, skoro wkładam je tylko do pracy.
Mama musiała usłyszeć, że przyjechałam, bo stoi już w progu i zaprasza mnie do środka. Od naszego ostatniego spotkania nic się nie zmieniła. Jak zwykle ma na sobie kwiecistą długą suknię. Włosy oczywiście upięła w luźny kok, a usta pomalowała różową pomadką. Jest dojrzałą, piękną kobietą. Z jej oczu bije młodzieńczy blask, którego szczerze jej zazdroszczę. Ja muszę wyglądać koszmarnie – z przerzedzonymi włosami, skórą wysuszoną od biurowej klimatyzacji i podkrążonymi oczami.
Gdy mocno mnie przytula, czuję, że pachnie przyprawą do piernika. Mimowolnie się uśmiecham, bo właśnie ten zapach kojarzy mi się ze świętami i rodzinnym domem.
– Wchodź do domu, kochanie. Boże, wyglądasz koszmarnie! Ta praca cię kiedyś wykończy. – Patrzy na mnie z troską, a ja mam ochotę przewrócić oczami, choć przecież wszystko, co mówi, jest prawdą. – Potrzebujesz spokoju i domowego jedzenia, a nie smogu i żarcia z fast foodów – gdera, gdy otrzepuję buty ze śniegu. Ściągam kurtkę i odstawiam walizkę, a potem idę za nią.
Rozglądam się po znajomych ścianach, za którymi tak bardzo tęskniłam. Ten dom ma duszę. Smakowite zapachy, obrazy wiszące na ścianach i cała ta specyficzna, przytulna atmosfera sprawiają, że od razu czuję się spokojniejsza niż jeszcze kilka godzin temu.
Wchodzę do kuchni i zauważam stojącą na stole, opróżnioną do połowy butelkę pinot noir, a obok niej pusty kieliszek.
– Piekę kaczkę i potrzebowałam odrobinę, by dodać jej aromatu – wyjaśnia mama, bo chyba zauważyła moje zaskoczone spojrzenie.
Oddycham z ulgą.
Jeszcze tego brakowało, by piła w samotności w środku dnia.
– Kiedy przyjeżdża Adam? – pytam i niemal rzucam się na stos domowych ciasteczek, które właśnie przede mną postawiła. Jestem pewna, że pierwszym miejscem, które odwiedzę po świętach, będzie klub fitness.
– Miał zjawić się dzień przed Wigilią, ale gdy mu powiedziałam, że dostałaś więcej urlopu i przyjeżdżasz wcześniej, obiecał też spróbować ugrać coś u swojego szefa. Jest szansa, że pojawi się lada dzień. Dziś, może jutro.
Rozpromieniam się, słysząc te słowa. Nie potrafię ukryć mojego przywiązania do Adama. Choć nasze drogi się rozeszły, to z moim bratem bliźniakiem, starszym ode mnie o osiem minut, zawsze będzie łączyć mnie szczególna więź. Jako dzieci byliśmy nierozłączni, a matka ubierała nas prawie identycznie, z tą różnicą, że Adam nigdy nie musiał nosić sukienek.
Robiliśmy wszystko razem, ale do czasu. Ja byłam dziewczynką, a on chłopcem, więc wkrótce każde z nas miało odrębne zainteresowania i swoją grupę znajomych. Gdy on wyjechał studiować architekturę do Katowic, ja zaszyłam się w Poznaniu na zarządzaniu. I tak jakoś wyszło, że widujemy się dwa razy do roku, na święta. Od czasu do czasu wymienimy maile czy SMS-y, ale ostatecznie każde z nas ma swoje życie.
Jak ostatnio relacjonowała mi mama, Adam właśnie zakończył poważny związek z Patrycją, dziewczyną poznaną jeszcze na studiach, który trwał