nadal rozumiemy się bez słów. To chyba ta słynna więź między bliźniakami, o której tyle się mówi. Gdy się spotykamy, możemy przegadać wiele godzin i nie ma między nami poczucia niezręczności. Szczerze mówiąc, gdyby nie przyjazd mojego brata, nie cieszyłabym się na pobyt w domu rodziców aż tak bardzo.
– Postaraj się być delikatna, ta sprawa z Patrycją jest jeszcze świeża. – Matka nalewa sobie wina do kieliszka, a potem wypija je duszkiem.
Unoszę wysoko brwi, bo jak przed chwilą słyszałam, pinot noir było przeznaczone dla kaczki.
– Co tak patrzysz? Problemy mojego syna są moimi problemami. Muszę jakoś ukoić nerwy. – Wyciera nerwowo dłonie w fartuch. – Tobie też naleję. Nabierzesz trochę koloru, bo wyglądasz jak śmierć.
Nic nie mówię, tylko biorę od niej pełen kieliszek. Jeśli ona ma powód, by pić, to i ja jakiś znajdę: za kilka dni kończę trzydzieści lat, a nadal nie mam pomysłu na życie. Z pozoru wszystko jest idealnie, ale coraz bardziej czuję, że w mojej układance brakuje kilku ważnych puzzli.
– A gdzie ojciec? – pytam i upijam łyk z kieliszka. Moja matka ma świetny gust, jeśli chodzi o wina, to trzeba jej przyznać.
– A bo ja wiem? Pewnie szarżuje swoim nowym autem po okolicznych górach i dolinach – prycha. Wygląda na to, że poruszyłam drażliwy temat.
– Nowym autem? – Moje brwi znów szybują wysoko.
Ojciec był świetnym policjantem, ale zawsze należał do statecznych, spokojnych ludzi. Wieczory lubił spędzać w fotelu, z dobrym kryminałem w dłoni. Od czasu do czasu spotykał się z kolegami przy piwie. Szaleństwa były raczej domeną mojej matki.
– Albo dopadł go kryzys wieku średniego, albo spędzanie czasu w tym wielkim domu na odludziu pozbawiło go piątej klepki. Kupił sportowy wóz, który kosztował majątek, i teraz udaje dwadzieścia lat młodszego – mówi mama i dolewa sobie wina. Zaczynam wątpić w to, że w ogóle planowała skropić nim kaczkę.
To wszystko zaczyna mnie niepokoić. Jeśli myślałam, że przyjadę tu ze swoimi wielkomiejskimi rozterkami i zastanę świąteczną sielankę, to chyba byłam w błędzie. Problemy i pretensje są wszędzie. Nie oszczędzają nawet Jastrowa.
Chyba pora dorosnąć. Idealne święta z idealnymi rodzicami i domem wolnym od trosk to coś, w co mogą wierzyć dzieci, a nie znerwicowana trzydziestolatka, która twardo stąpa po ziemi.
Rozdział 3
Ojciec wrócił dwie godziny później i przywitał mnie niedźwiedzim uściskiem. Dopiero mając go blisko siebie, zrozumiałam, jak bardzo za nim tęskniłam. W sportowych butach, tak popularnych teraz wśród nastolatków, i modnych jeansach wygląda „inaczej” i jakoś tak obco. Mama chyba miała rację – odkrywa drugą młodość.
Po naszym powitaniu wybiega na zewnątrz, ale po chwili wraca, taszcząc za sobą dużą choinkę.
– Mogłeś z tym poczekać, aż przyjedzie Adam! Powinieneś oszczędzać kręgosłup. – Mama go gani, ale widzę, że cieszy się na widok świątecznego drzewka.
Całe pomieszczenie wypełnia zapach świeżego igliwia, a ja mam ochotę od razu biec do piwnicy po łańcuchy i bombki.
– Nie jestem jeszcze aż taki niedołężny, nie przesadzaj. – Ojciec sapie i ostrożnie kładzie drzewko na podłodze.
– A pewnie, że nie jesteś. Inaczej nie jeździłbyś w tę i we w tę jak nienormalny. Twoja córka przyjeżdża, a ciebie nie ma. – Matka jest chyba nie w humorze i ma minę, jakby marzyła o kolejnej lampce wina.
– No, nie dąsaj się już. Musiałem przepalić to moje nowe cacko. Szkoda takiego auta na zwykłe drogi. – Ojciec próbuje ją udobruchać. – Jeszcze się nagadacie z Ewą, a teraz wsiadaj, zabieram cię na zakupy.
W tym momencie w mamie następuje nagła zmiana – z wybitnie urażonej staje się wybitnie rozentuzjazmowana. Widzę, jak błyszczą jej oczy, bo jedyne, co kocha bardziej od swoich obrazów, to nowe ciuszki. Mój ojciec jest sprytny – wie, jak sprawić, by przestała się na niego gniewać.
– Ewa dopiero co przyjechała, nie powinniśmy jej zostawiać…
– Daj spokój, mamo – przerywam jej. – Ojciec ma rację. Jeszcze zdążymy się nagadać. Jedź i kup sobie jakąś wystrzałową kieckę na święta – mówię i puszczam oczko do taty.
– Tylko żadnych popisów na drodze i przekraczania prędkości. – Mama grozi mu palcem, ale w jej oczach igrają wesołe ogniki.
Tata kręci ze śmiechem głową, bierze ze stołu kluczyki i wychodzi z kuchni.
– Upiekę ciasteczka z twojego przepisu. Wiesz które. Te proste, które zawsze robiłam za dzieciaka – zwracam się do niej, gdy szykuje się do wyjścia.
– Nie musisz tego robić, skarbie. Przyjechałaś tu, by odpoczywać.
– Pieczenie ciasteczek to dla mnie świetny relaks. Wierz mi, po tygodniach przeglądania rzędów cyferek i stukania w firmowy laptop każda czynność w kuchni mnie odpręży.
– W takim razie baw się dobrze, nam pewnie zejdzie kilka godzin. Wszystkie składniki znajdziesz w kuchni. – Mama przesyła mi w powietrzu buziaka i wychodzi.
Zacieram ręce, bo pieczenie ciasteczek to coś, na co od dawna miałam ochotę. W mieście zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Tutaj jestem tylko ja, świetnie wyposażona kuchnia i masa wolnego czasu.
Najpierw taszczę walizkę do swojego dawnego pokoju. Z trudem powstrzymuję łzy wzruszenia – na ścianach nadal wiszą plakaty z boysbandami, a na łóżku leży moja stara patchworkowa narzuta. Związuje włosy w kok i zakasuję rękawy. Sprawdzam telefon, choć obiecałam sobie tego nie robić i być jak najwięcej offline. Jest jedno szalone zdjęcie z piątkowej imprezy w Opcji od Karoliny i kilka nieodebranych połączeń od Dominika. Ciskam telefonem na łóżko.
Dlaczego do mnie wydzwania, skoro wie, że wyjechałam do rodziców i chcę mieć święty spokój?!
Odruchowo wkładam rękę do kieszeni spodni i znajduję w niej woreczek strunowy. Zupełnie o nim zapomniałam. Karolina wręczyła mi go wraz z akcesoriami pod stołem podczas piątkowej przerwy na lunch i nazwała „świątecznym prezentem na rozluźnienie”. Doskonale wiedziałam, co to, bo przywykłam do szalonych pomysłów swojej przyjaciółki.
Nie zamierzałam tego używać. Aż do teraz.
Jestem w domu sama. Rodzice wrócą najwcześniej za kilka godzin. Nie mam pracy, obowiązków ani stresów. Mogę wyluzować się jeszcze bardziej i rozpocząć świętowanie trochę wcześniej.
Biorę z walizki, co trzeba, i wracam do kuchni, by przyszykować składniki na ciasteczka. Nie ma tego dużo, bo to najprostszy przepis na świecie, którego mama nauczyła mnie, gdy miałam pięć lat. Wyciągam z kieszeni malutką paczuszkę, bletkę i zapalniczkę. Drżącymi dłońmi skręcam blanta, bo ostatni raz robiłam to wieki temu – na studiach.
Włączam w swoim telefonie muzykę, tak dla dodatkowego rozluźnienia. Chrypka Selah Sue śpiewającej This World wypełnia kuchnię.
Wkładam jointa do ust, zapalam i zaciągam się głęboko, a potem zaczynam kaszleć.
Pieprzona Karolina! Mogła mnie ostrzec, że ten towar ma taką siłę rażenia.
Przymykam oczy, gdy ogarnia mnie błogi spokój. Zaciągam się ponownie, tym razem delikatniej, a potem powoli wypuszczam z ust obłoczek dymu i wpatruję się w niego.
Nie wiem, ile czasu spędzam, patrząc w okno i paląc. Wiem tylko, że nagle wszystko staje się prostsze, a problemy odchodzą w zapomnienie.
Jest zajebiście.