Nina Majewska-Brown

Grzech


Скачать книгу

do nóg. Dla odmiany Teresa spędzała pierwsze godziny dnia na wędrówce do i z kościoła, gdzie z wdzięcznością dziękowała Bogu za spokojną noc i błagała, by to nie był ten dzień, w którym odbierze zaproszenie od kostuchy na podróż w jedną stronę. Podczas chwil uniesienia zapominała o wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem śniadania, które jeszcze do niedawna przygotowywała dla całej rodziny.

      Laura weszła do kurnika, z którego po chwili wróciła z trzema umazanymi i oklejonymi słomą jajkami w plastikowej żółtej misce. Ostrożnie położyła ją na trawie przy wystającym z ceglanego muru kranie, schyliła się po metalową miskę i odkręciwszy kurek, bezmyślnie patrzyła, jak naczynie napełnia się wodą. Wreszcie zakręciła kran i powoli, uważając, by się nie pochlapać, i omijając kępę pokrzyw, wróciła do kur, które z głośnym gdakaniem przybiegły spod kurnika. Przegoniła je ręką, weszła do środka, lecz nim zdążyła odstawić miskę z wodą, usłyszała niepokojące odgłosy…

      Zaciekawiona wyjrzała przez uchylone drzwi i niemal zderzyła się z nadbiegającą matką.

      Teresa dyszała jak koń po wyścigu, a jej bujne piersi wciśnięte w zbyt mały stanik zdawały się wyskakiwać z wielkiego trójkątnego dekoltu jeszcze większej bluzki. Matka, tyjąca wprost proporcjonalnie do nieszczęść, które, jak uważała, regularnie spadają na ich rodzinę, zajadała smutek kolejnymi paczkami ciasteczek, a w dni dietetyczne niezliczoną ilością orzeszków i suszonych śliwek. Tuszę usiłowała maskować coraz większymi ubraniami, co sprowadzało się do smutnych spódnic w kolorze agresywnego beżu, od czasu do czasu przeplatającego się z ponurym brązem. Spuchnięte nogi zdawały się współpracować tylko z ponoć wygodnymi ortopedycznymi paskudztwami, co przydawało matce Laury lat, odbierało elegancji i sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej zaniedbana i mniej kobieca niż w rzeczywistości.

      – Leon, Laura!

      Wbiegając na podwórko, nieprzytomnym wzrokiem omiatała postać męża, choć zarazem sprawiała wrażenie, jakby wcale go nie dostrzegała.

      – Kobieto! Uspokój się, co tak krzyczysz?

      – Co krzyczysz? Co krzyczysz?! Siedzisz na przyzbie jak jaki dziad i nie wiesz, co się dzieje we wsi.

      – A co się u nas może dziać?

      – A widzisz? Dzieje się! Na płocie sołtysowej znaleźli trzy zdechłe koty.

      – Wielka mi rzecz. Zdechły kot.

      – Nie kot, a koty. A żeby one tam tylko zdechłe były. Normalnie zabili je.

      – A kto by koty zabijał?

      – No właśnie tego nie wiadomo. Ludzie pod kościołem to różne rzeczy mówili, ponoć ktoś widział Stacha od Drożdżewskich, jak wieczorem koło sołtysówki chodził.

      – Mamo, daj spokój, nie można tak nikogo oskarżać. To, że podoba mu się Aśka, jeszcze nie oznacza, że zabija zwierzęta.

      – A ja swoje wiem. W pace siedział, to może i zaczął zabijać.

      – Za alimenty siedział, a nie jakieś wielkie przestępstwa.

      – Ja tam nie wiem. A może to Zdzichu Recydywa? Żonę zabił, to i kota mógł.

      – Kobieto, wyszedł z paki dziesięć lat temu, po co koty miałby zabijać? Gospodarkę prowadzi jak trza, to i do pudła nie będzie chciał wracać.

      – A ja swoje wiem. Sam wielebny mówił, że teraz to trzeba uważać, domy zamykać, nie chodzić po ciemnicy.

      – Tak jakbyś ty, kobieto, po nocy chodziła. O siódmej w łóżku pacierze klepiesz…

      – Oj tam, oj tam. Ale Laura czasem wieczorem z pracy wraca, to może jej się co stać.

      – Mamo, samochodem wracam!

      – A czy my bogate jesteśmy, żeby miał nas kto napadać? Co by nam mieli ukraść?

      – Ty już tak nie gadaj! Jak ci kto konia ze stajni wyprowadzi, to zobaczysz, jaka bieda będzie.

      – Przestań, babo, krakać, bo jakie nieszczęście wykraczesz.

      – Mama ma rację, chyba powinniśmy bardziej uważać. A coś jeszcze wiadomo o tych kotach? Czyje były?

      – Sołtysowa mówi, że jeden to ich Mruczek, a tamte dwa to nie wiadomo, bo policja przyjechała i je zabrała. Jakieś śledztwo mają prowadzić czy co. A jeszcze na chodniku pod tymi kotami ktoś napisał „patrz” czy „zobacz”, nie pamiętam. To ludzie się teraz zastanawiają, że może sołtys co złego komu zrobił.

      – A przestańże ty wygadywać. Nasz Maciek miałby co złego zrobić? Niby komu? Przecież on to raczej każdemu pomoże, a nie w szkodę wejdzie. Głupie te ludzie we wsi.

      – Głupie, nie głupie, ale coś na rzeczy musi być.

      – A wygłupy jakieś, nic więcej. Zawsze młodych głupoty się trzymały, to i teraz pewnikiem coś wymyślili.

      – A stóg u Wolskich to niby sam się podpalił?

      – Ee, pewnie kto z ćmikiem i piwem poszedł, peta nie zgasił i wielkie mi śledztwo…

      – No, nie wiem. Coś w tym musi być.

      – Mamo, nie ma co panikować. Pójdę do pracy, to pewnie się czegoś więcej dowiem.

      – A idź, dziecko, idź, tylko uważaj na siebie. Co to się porobiło… Takie Koniuszki ciche i spokojne były. A może to ci uchodźcy?

      – Mamo, daj spokój, jacy uchodźcy? Widziałaś tu jakiegoś?

      – No, niby nie, ale bo to człowiek wie, gdzie toto się ukrywa… A widzieliście tego letnika, co to rano wkoło wsi biega? W kolorowych gatkach jak jaka dziewucha i koszulkę z kieszeniami na plecach ma. Dziwadło jakieś. Czarniawy taki… To może on.

      – Opalony, a nie czarniawy. To Włoch.

      – A skąd ty możesz to wiedzieć?

      – Ze sklepu. Wyobraź sobie, że bułki i masło kupuje, tak jak my.

      – A tam, gadać z wami. Sami zobaczycie, jak się co więcej stanie.

      Teresa, gderając, weszła do domu, a za nią woń tanich waniliowych perfum z konwaliową nutą, czyniącą zapach nieznośnym. Żadną miarą, mimo prób podejmowanych przez Laurę, nie dała się przekonać do zmiany okropnego zapachu, żyjąc w głęboko zakorzenionym przekonaniu, że wanilia jest czymś niezwykle ekskluzywnym i światowym. Jedynym pozytywnym aspektem spryskiwania się ciężką, duszącą wodą toaletową było odstraszanie namolnych muszek i meszek, które za to ze wzmożoną żarłocznością wgryzały się w ciała pozostałych domowników.

      – No powiedz sama, co ta matka gada?! Odbiło jej na starość.

      – Wiesz, swoją drogą to jednak niefajnie, że coś takiego się dzieje.

      – Ot, zwykłe wygłupy.

      – Miejmy nadzieję. Ale ostrożni jednak powinniśmy być i drzwi zamykać.

      – A jak tam sobie chcecie.

      Leon uznał rozmowę za zakończoną, ciężko dźwignął się z ławki i mimo poranka zapowiadającego upalny dzień poczłapał w gumowcach do stajni. Z trudem otworzył prawą część drewnianych, pomalowanych czarnym olejem silnikowym wrót i zniknął we wnętrzu. Podszedł do siwka, który na jego widok radośnie parsknął i podsunął łeb w nadziei na codzienną porcję pieszczot i przemyconą z kuchni marchewkę.

      Laura spoglądała za ojcem i coraz wyraźniej czuła, że to nie jej miejsce na ziemi i nie powinna tu być. Została wychowana w przekonaniu o wyjątkowej wartości rodziny i poświęcenia, jakiego wymaga ta najmniejsza komórka społeczna, w której