>Susan Stephens
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szafiry spływały migotliwym potokiem z dłoni szejka. Podświetlone światłem świec szlachetne kamienie zdawały się płonąć błękitnym ogniem. Piętnastoletnia Millie Dillinger była zachwycona tym widokiem. Z drugiej strony, widok jej matki wtulonej w ramię szejka wywierał na niej wprost przeciwne wrażenie. Przypominający ropuchę mężczyzna nie miał wiele wspólnego z wyobrażeniami Millie o dziarskim herosie. Tak właśnie go sobie wyobrażała, gdy matka poinformowała ją, że obie będą gośćmi na najważniejszej królewskiej ceremonii zaręczyn.
Dosłownie przed chwilą Millie wkroczyła na pokład superjachtu szejka, do którego dowiozła ją wprost ze szkoły limuzyna z tablicami rejestracyjnymi ambasady. Jacht był jak obcy, przerażający świat. Owszem, był pełen przepychu. Gdziekolwiek by nie spojrzała, znajdowała ostentacyjne oznaki gigantycznego majątku. Jednak, zupełnie jak właściciel, wnętrze superjachtu było bardziej złowieszcze niż atrakcyjne. Co chwila zerkała za siebie w poszukiwaniu możliwych dróg ucieczki, choć zdawała sobie sprawę, że niełatwo byłoby opuścić to miejsce bez wiedzy uzbrojonych po zęby strażników, odzianych w czarne tuniki i workowate spodnie. Dwóch ją eskortowało, kolejni czekali w pomieszczeniu.
W życiu Millie wiele było niepewności, to jednak było po prostu przerażające. Jej matka była całkowicie nieprzewidywalna i zwykle to właśnie Millie musiała dbać o nie obie. W tym momencie oznaczało to ucieczkę z tego strasznego statku, gdy tylko będzie to możliwe. Pomieszczenie to nazywano wielkim salonem, ale różniło się ono od tych, które znała ze zdjęć w kolorowej prasie: było ciemne i stęchłe. Grube zasłony odcinały dostęp światłu, a w powietrzu wisiał brzydki zapach. Jak w starej szafie, pomyślała i zmarszczyła nos.
Szejk i jego goście wpatrywali się w nią, jakby była częścią jakiegoś pokazu, i to takiego, w którym bynajmniej nie chciała występować. Widok matki w objęciach starca był dostatecznie przykry. Może i był z królewskiego rodu, ale to, że siedział pod złotym baldachimem pośród jedwabnych poduszek, nie zmieniało faktu, że był odpychający. Taki był ich gospodarz, Jego Wysokość szejk Saif al Busra bin Khalifa. Matka Millie, Roxie Dillinger, została wynajęta, by zaśpiewać na jego przyjęciu. Chciała, by córka do niej dołączyła. Dlaczego? Tego nie wyjaśniła.
– Witaj, dziewczynko – rzekł szejk przymilnym głosem, od którego dostała ciarek na plecach. – Jesteś tu mile widziana – dodał, gestem zapraszając, by się zbliżyła.
Millie ani drgnęła. Jej matka przysunęła się i powiedziała teatralnym szeptem:
– Na imię ma Millie.
Najwidoczniej imiona nie miały dla niego większego znaczenia, jeszcze raz przywołał ją gestem, w którym tym razem widać było ślady zniecierpliwienia. Wpatrywała się w matkę z nadzieją, że ta poda jakiś pretekst, byleby tylko obie mogły się stąd ulotnić. Matka ją zignorowała. Nadal była bardzo piękna, lecz przez większość czasu także smutna, zupełnie jakby wiedziała, że świetlane dni jej kariery bezpowrotnie minęły. Millie chciała ją chronić. Aż drżała z oburzenia, gdy niektórzy goście ukradkiem zaczęli chichotać. Czasem miała wrażenie, że to ona była w tej relacji opiekunką.
– Widzisz, Millie – zawołała matka i wzniosła kieliszek szampana, ochlapując suknię wieczorową, która widziała lepsze dni. – Właśnie takie życie może cię czekać, jeśli tylko pójdziesz w moje ślady i zaczniesz karierę sceniczną.
Na samą myśl o tym Millie skręciło. Marzyła o tym, by zostać inżynierem morskim. Teraz czuła się jak podczas Nocy Walpurgii, gdy wiedźmy i czarnoksiężnicy zbierali się, by ucztować i hulać u stóp samego diabła. Światło świec tańczyło na twarzach zebranych, czuć było bijące od nich oczekiwanie. Zastanawiała się, na co takiego czekali? Nie pasowała tu ani ona, ani jej matka, a jeśli ta zacznie śpiewać, będzie jeszcze gorzej. Beztroskie podejście do kwestii zdrowia zrujnowało jej sławny niegdyś głos. Może i wcisnęła się w tandetną i wiele odkrywającą suknię, ale jej córka zdawała sobie sprawę, że Roxy da radę wykonać zaledwie kilka piosenek zniszczonym papierosami głosem. Nikt z tu zebranych się nie przejmował, że niegdyś Roxy znana była jako Londyński Słowik.
Millie była przejęta. Troszczyła się o matkę jak lwica o swe młode. Ignorując zniecierpliwionego szejka, chwyciła ją za dłonie.
– Już czas wracać do domu. Mamo, proszę…
– Roxy – wysyczała matka i posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. – Na imię mi Roxy.
– Proszę… Roxy – poprawiła się niechętnie.
– Nie wygłupiaj się – odparła matka i rozejrzała się po niezbyt zadowolonej publiczności. – Jeszcze nie zaśpiewałam. Swoją drogą – dodała, zmieniając nagle ton głosu – dlaczego ty dla nas nie zaśpiewasz, Millie? Ma cudny głos – wyjaśniła szejkowi. – Oczywiście, nie tak silny i czysty jak mój – dodała, przytulając się do niego.
Sposób, w jaki szejk na nią patrzył, wywoływał u Millie gęsią skórkę, ale nie zamierzała ustąpić.
– Jeśli wrócisz ze mną do domu już teraz, kupię ciastka po drodze – usiłowała zachęcić matkę.
Usłyszała nieprzyjemny rechot. Gestem dłoni szejk uciszył gości.
– Mam na pokładzie światowej sławy piekarzy, dziewczynko. Ty i twoja matka najecie się do woli: oczywiście, gdy tylko zarobicie śpiewem na posiłek.
Millie sądziła, że szejk miał na myśli co innego niż śpiewanie. Jej warkoczyki, okulary i poważne usposobienie sprawiały, że wyglądała na egzotyczne stworzenie w oczach jego wysoko postawionych gości, którzy momentalnie zaczęli skandować jej imię. Było to oczywiście podszyte okrutną drwiną, a nie zachętą, jak zdawała się sądzić jej matka. Jej szyja spąsowiała ze wstydu.
– Mamo, proszę – zaczęła błagać. – Nie potrzebujesz pieniędzy szejka. Wezmę dodatkową zmianę w pralni…
Głośny rechot zagłuszył resztę jej wypowiedzi. Zrozpaczona, rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku portu, gdzie życie toczyło się zwyczajnym, spokojnym trybem. Jeśli tak miał wyglądać świat bogaczy, to nie miała zamiaru mieć z nim nic wspólnego. Ten wieczór scementował jej decyzję, by wykuć sobie życie, nad którym mogłaby w pełni zapanować.
– Zaśpiewaj dla nas, Millie – wymamrotała Roxie. – Będziesz zapowiadającym mnie występem.
Millie kochała śpiew, dołączyła nawet do szkolnego chóru, ale jej prawdziwą pasją było odkrywanie, jak funkcjonują różne urządzenia. Gdy tylko zda ostatnie egzaminy szkolne, zamierzała skupić się na pracy w pralni, by zarobić na dalszą edukację.
Zgromadzeni nadal skandowali jej imię. Spojrzała na matkę. Wyglądała na zmęczoną, makijaż zaczął jej się rozmazywać.
– Mamo, proszę…
– Zostaniesz tutaj – wyrzęził ropuch na podeście. Na jego gest ochroniarze otoczyli dziewczynę, odcinając jej wszelkie drogi ucieczki. – Podejdź bliżej, dziewczynko – powiedział niepokojąco przesłodzonym głosem. Przestraszyło ją to. – Zanurz dłoń w moich szafirach. Zainspirują cię, tak jak zainspirowały twoją matkę.
Ktoś wydał z siebie obrzydliwy rechot. Millie wzdrygnęła się.
– Dotknij ich – kontynuował szejk oślizgłym, hipnotycznym głosem. – Poczuj chłód ich majestatu…
– Przestań! – zagrzmiał surowy rozkaz, który poraził całą salę. Millie obejrzała się i ujrzała prawdziwego kolosa w stroju podróżnym, dziarskim krokiem przemierzającego salon. Strażnicy stawali przed nim na baczność, nawet szejk zamknął swe obleśne usta, wyraźnie nadąsany.
Co za oszałamiający mężczyzna, pomyślała Millie. Był dużo młodszy od szejka i nieskończenie bardziej przystojny. Do tego w tej chwili spełniał wszelkie jej wyobrażenia o romantycznym herosie. Podczas gdy szejk rozlewał się po swych niezliczonych poduszkach, nowo przybyły mężczyzna był szczupły i wysportowany, jak żołnierz lub ochroniarz.
– Nie bądź taki pruderyjny, bracie – wycedził szejk.
Millie