Robert Małecki

Zadra


Скачать книгу

wyraz ciekawości.

      Wszedłszy do pokoju, minęła stół do odpraw i stanęła obok Grossa. Nachyliła się do monitora. Tkwiła tak jakiś czas, przyswajając treść sprawy w skupieniu.

      – Pamiętam to dokładnie. Dwoje młodych ludzi. – Odszukała palcem nazwisko na ekranie. – Ojciec zaginionego Marcina Korczyńskiego, Wiktor, był kuzynem ówczesnego komendanta w Toruniu, Jana Stelmacha. Ten to nam dał do wiwatu.

      – Pracowałaś już wtedy w Chełmży? – zagadnął Gross.

      – Nie, ale sprawa odbiła się echem nawet w wojewódzkiej. – Wojtasik się wyprostowała. – Kiedy objęłam ten komisariat, akta Beckerówny i Korczyńskiego ponownie wylądowały na moim biurku. Wiktor Korczyński stale naciskał na Stelmacha, a ten wyładowywał swoją frustrację na miejscowych. Dał nam nawet kilku funkcjonariuszy z miejskiej, ale nie posunęliśmy sprawy nawet o krok.

      – Co zawiodło?

      – Szesnaście lat temu zawodziło wszystko. Wyszukaj ich teczki w archiwum, a sam się dowiesz – poradziła i skierowała się do drzwi.

      Gross popatrzył za nią.

      – To może mieć znaczenie – powiedział.

      – Znaczenie? – Nagle wydała mu się rozkojarzona.

      – Zaginiona siostra i powieszenie się brata.

      Pokiwała w milczeniu głową.

      – A co chciałaś mi powiedzieć? – zagadnął ją ponownie .

      – Słucham? – odwróciła się.

      – Nie przyszłaś tu w sprawie zaginionych studentów.

      – Ach, no tak. – Westchnęła i posmutniała. – Chodzi o to, że Brandol… Dzwoniła jego żona i… – Wojtasik zamilkła, oczy się jej zaszkliły.

      Podkomisarz Arkadiusz Brandol był do niedawna szefem wydziału kryminalnego chełmżyńskiego komisariatu, ale choroba nowotworowa nie pozwoliła mu dalej pełnić tej funkcji. Latem odszedł na emeryturę, a Gross został zmuszony do przejęcia jego obowiązków. Komisarz odwiedził Brandola w związku ze śledztwem w sprawie zaginionej ze Strużala, ale ten pod wpływem dawki morfiny pozostawał wpółprzytomny, z jakby wyrzeźbionym grymasem bólu na twarzy.

      – Kiedy pogrzeb? – spytał rzeczowo Gross.

      – W poniedziałek. Przekaż wszystkim w swoim wydziale – odparła Wojtasik i zamknęła za sobą drzwi.

      Komisarz z trudem wstał i oparł dłonie na biodrach. Zerknął przez okno na szare miasto przykryte sinymi chmurami i ukryte za zasłoną siekącego deszczu.

      Parę miesięcy temu, wiosną, był na pogrzebie podwładnego, aspiranta Grzegorza Otremby, który strzelił sobie w głowę. Latem zastąpił go Janusz Stefański. Ten postawny, misiowaty facet zginął, rozbiwszy samochód o drzewo, gdy wracał z Brodnicy, z rozpoznania sprawy, którą prowadził wówczas Gross.

      Przeżył dwa zgony podwładnych w tak krótkim czasie. Za oba brał na siebie pełną odpowiedzialność, bo inaczej nie umiał. Wówczas wśród pozostałych funkcjonariuszy komisariatu zyskał przydomek „Komisarz Śmierć”. Kartkę z takim tekstem znalazł wsuniętą w szparę pod drzwiami gabinetu.

      A teraz Komisarzowi Śmierć przyjdzie pożegnać swojego dawnego szefa. I chociaż nie zawsze było im po drodze, to ostatecznie się szanowali i nie wchodzili sobie w paradę.

      Gross podszedł do biurka i podniósł słuchawkę aparatu stacjonarnego. Wybrał wewnętrzny do Judyckiej. Kiedy młoda policjantka się odezwała, przekazał jej informacje o Brandolu, a następnie poprosił o wyszukanie w archiwum teczki ze sprawą zaginionych studentów.

      – Sprawa z dwa tysiące drugiego roku? – upewniła się.

      – Tak.

      – Okej. Sprawdzę i zaraz przyniosę.

      – Spokojnie. Może być jutro – powiedział, spojrzawszy na zegarek, i się rozłączył.

      Wrócił do przeglądania materiałów w policyjnym systemie i wynotował kilka rzeczy dotyczących zaginięcia młodych. Kiedy skończył i spakował zapiski do torby, a także dopił zimną herbatę, zadzwonił jego telefon. Był w kieszeni kurtki. Gross miał nadzieję, że oddzwania Malwina.

      Pamiętał ich pierwsze spotkanie.

      Kilka miesięcy temu zaprosiła go do siebie. Nie wiedział, czy w ogóle miał na to ochotę. I czy powinien iść, zważywszy, że był przecież żonatym mężczyzną. Czy choroba Agnieszki zwalniała go z przyrzeczenia? Przysięga, którą złożył, mówiła co innego. Ale mimo to, jakby wbrew sobie, wybrał się do bibliotekarki. I od chwili, kiedy wyszedł z jej mieszkania, poczuł, że coś się w nim zmieniło, otworzyło na nowe. Początkowo miał do siebie żal, ale powoli ulegał blaskowi, który bił od Lemańskiej. Zaczęli spędzać ze sobą więcej czasu. Wypady do chełmżyńskich restauracji, spacery nad jeziorem i po starówce, towarzyska bliskość, przyjacielska nić porozumienia, która na razie nie zmieniła się w nic więcej. A może wcale tak nie było. Przecież pamiętał, że kiedy latem Malwina poleciała na wczasy do Grecji, wysłała do niego pocztówkę pełną ciepłych słów, wspomnień ich wspólnych spacerów, czytania książek na łonie przyrody i bliskości, której wówczas jej brakowało. Tak przynajmniej odczytywał jej słowa i to najważniejsze z nich: „Tęsknię”, które widniało nad zapisanym eleganckim pismem imieniem.

      Czy sam tęsknił? Bał się próbować odpowiedzieć na to pytanie. Dodatkowo zadręczał się tym, że wczoraj ją zawiódł. Tępy ból zagnieździł się w jego głowie i sączył do skroni. Miała prawo nie odbierać od niego telefonów. Mogła nawet nie chcieć kontynuować tej znajomości. Bo cóż mógł jej zaoferować? Ciągłą niepewność? Nieustanną ucieczkę w pracę, która była dla niego wszystkim, co miał, i jedyną kotwicą, na dobre zagrzebaną w mulistym dnie. Ale przecież już za chwilę, za kilka miesięcy miał się od tej pracy uwolnić.

      I co wtedy?

      Telefon nie umilkł.

      Gross wyjął go z kieszeni kurtki i spojrzał na wyświetlacz.

      Zawiódł się. Skalska.

      – Halo? – powiedział cicho.

      – Dzięki, szefie. Przydała mi się chwila odpoczynku – odezwała się. – Jestem wyspana i gotowa do działania. Co mamy?

      Streścił jej w kilku zdaniach ustalenia z sekcji i to, co Bloch odnalazł w kieszeni denata.

      – Zakrwawiona bandana? – spytała z niedowierzaniem.

      – Mhm.

      – Poleciała do badań?

      – Tak.

      – Cholera – jęknęła. – Ile im zejdzie?

      – Musimy być cierpliwi – odparł Gross, przeczesując dłonią włosy. – Bloch nie daje oczywiście gwarancji, ale stwierdził, że ślady wyglądają na stare.

      – A te plastikowe opaski na dłoniach?

      – Podobno mówią na nie „trytki”. Też się spotkałaś z takim określeniem?

      – No pewnie. A co?

      – Nie, nic – odparł szybko. – Nie mam pojęcia, po co je założył. Zresztą najbardziej zastanawia mnie to, że poszedł do tego lasu niemal bez niczego. Nie znaleźliśmy przy nim ani plecaka, ani żadnej torby.

      – Fakt, to dziwne – skomentowała. – Jak w takim razie przeniósł linę i te opaski?

      – Liny do kieszeni raczej by nie schował, ale być może owinął ją sobie wokół klatki piersiowej, a potem ukrył pod kurtką. Gorzej z