Robert Małecki

Zadra


Скачать книгу

hasłem. Technik ją zabezpieczył. Chodziło chyba o marsz lub bieg na orientację czy coś podobnego.

      – Sprawdzić to?

      – Koniecznie – rzucił, a po chwili, kiedy musiał zwolnić i zjechać na gruntowe pobocze, żeby przepuścić wariata wyprzedzającego tira, odezwał się ponownie: – Co to w ogóle jest?

      – Te marsze?

      – Tak. To jakiś rodzaj podchodów?

      – No tak jakby. Zabawa połączona z turystyką – stwierdziła. – Generalnie rzecz polega na tym, że organizator przekazuje uczestnikom mapę, a oni mają dzięki niej i pozostawionym w terenie wskazówkom dotrzeć do punktów kontrolnych. Wszystko to zazwyczaj odbywa się na czas.

      – To wciąż jest modne? Kto się w to bawi?

      Usłyszał jej ciepły śmiech i wyobraził sobie tę młodą blondynkę z zadartym nosem i włosami do ramion, których równo przystrzyżone końcówki podwijały się do szyi. Widział ją siedzącą przy biurku w gabinecie na poddaszu, tuż pod oknem połaciowym. Przypomniała mu jedną z tych znanych aktorek z Hollywood, jeszcze zanim ta zaczęła wydawać zarobione pieniądze na liczne operacje plastyczne, które całkowicie zniszczyły jej piękne, naturalne rysy.

      – Dziś modne są gry komputerowe, szefie. Ale w te marsze bawić się mogą wszyscy. Dorośli i dzieci. Takie imprezy odbywają się zwykle w ciągu dnia, czasami też nocą. Ja chodziłam na nie z rodzicami, a potem z koleżankami z liceum. A szef brał w tym kiedyś udział?

      – Nocą też? – zainteresował się.

      – No, wtedy jest zabawniej. A już na pewno straszniej. – W jej głosie znowu brzmiała wesołość.

      – Sprawdź to dokładnie, proszę.

      – Oczywiście. Dam znać, gdy już coś ustalę.

      Wiatr siekł pierwszymi kroplami deszczu, ciężkimi i zimnymi jak drobinki lodu.

      Jeszcze w samochodzie komisarz postawił kołnierz kurtki, a następnie wysiadł z auta i pochyliwszy się, podbiegł do drzwi prosektorium szpitala na Bielanach. Z powodu silnego podmuchu stoczył z nimi chwilową walkę, a kiedy znalazł się we wnętrzu zakładu patomorfologii, machinalnie przetarł ręką zaczesane na jeża posiwiałe włosy, mokre jakby po kąpieli. Wytarł dłoń w sztruksy i zapukał do gabinetu Raszei. Odpowiedziała mu cisza. Zszedł więc do piwnicy, w której na czas budowy nowych obiektów lecznicy zorganizowano tymczasowe prosektorium. Legner już tam był, kręcił się nerwowo przed stalowymi drzwiami i rozmawiał przez telefon. Mrugnął do Grossa i kontynuował rozmowę.

      Policjant wszedł do holu. Ściągnął z wieszaka zielony fizelinowy fartuch i spojrzał w kierunku pokoju, w którym dwóch laborantów przygotowywało zwłoki mężczyzny do pogrzebu. Dłonie w niebieskich rękawiczkach uniosły sinoszary tułów z bezwładnie odchyloną głową, żeby włożyć denatowi białą koszulę.

      Gross narzucił strój ochronny na ramiona i dopiero wtedy nacisnął klamkę.

      Raszeja, wysoka i chuda lekarka sądowa, pochylała się nad posiniałymi zwłokami otyłego młodego mężczyzny. Komisarz przyjrzał się wielkim, sinym podeszwom jego stóp, a potem przeniósł wzrok na wzdęty gazami gnilnymi brzuch i widoczne na skórze, niczym sieć dróg na mapie, smugi dyfuzyjne. Powstawały, kiedy krew w żyłach zaczynała gnić.

      Głowa, z odciętą pokrywą czaszki, spoczywała na stalowej podpórce, a skalp był wywinięty na twarz. Mężczyzna leżał na połyskującym od świateł jarzeniówek szerokim stalowym stole. Trupi odór uderzył komisarza dopiero po chwili.

      Bloch z założonymi rękoma i przymkniętymi powiekami opierał się o ścianę. Wyglądał na zmęczonego i znużonego jednocześnie. Dwie aluminiowe walizki stały przy jego nogach.

      – O! Jak dobrze, że już jesteś, Bernardzie. Cieszę się – powiedziała Raszeja, po czym się wyprostowała i odgarnęła przedramieniem kręcone, krótkie włosy. Na dłoniach miała gumowe rękawice. – Panie Stefanie, poproszę o zwłoki wisielca z lasu! – krzyknęła w kierunku otwartych drzwi po drugiej stronie sali, a następnie zwróciła się do Grossa: – Zaraz przyjdę.

      Opuściła salę. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, technik kryminalistyki kucnął i położył walizki na podłodze. Zgrzytnęły zamki, a po chwili znowu dało się słyszeć miarowy szum wentylatorów. Bloch nałożył zielonkawy strój i sięgnął po karton lateksowych rękawiczek. Podsunął go Grossowi, który podszedł do drugiego, wolnego stołu sekcyjnego.

      Chwycił jedną z rękawiczek od wewnętrznej strony i wprawnie nałożył na dłoń. Z drugą postąpił tak samo.

      – Znowu będzie śmierdziało. – Bloch posmarował sobie mentolową maścią skórę nad górną wargą. – Chcesz? – Wyciągnął w kierunku komisarza dłoń ze specyfikiem w blaszanym opakowaniu.

      Policjant poczuł jej intensywny zapach, ale tak samo wyczuwał też smród papierosów, którymi przesiąkły ubrania kolegi. Odmówił, a Bloch spojrzał na niego przekrwionymi oczami.

      – Na pewno? – wolał się upewnić.

      Gross machnął ręką.

      – A ty? Dasz radę? – spytał technika po chwili, gdy z zaplecza dotarły do nich metaliczne dźwięki, a zaraz potem salę wypełnił charakterystyczny terkot kółek wózka na zwłoki. Laborant sekcyjny, łysiejący pięćdziesięciolatek w niebieskim stroju, skinął im głową.

      – Pomożecie, panowie? – spytał.

      Gross stanął u wezgłowia, a Bloch w nogach stołu sekcyjnego. Z łatwością przenieśli lekki worek, a laborant odjechał z wózkiem na zaplecze.

      – Co miałeś na myśli, pytając, czy dam radę? – Technik podniósł wzrok na komisarza.

      – Nic. Po prostu wyglądasz na wykończonego – zauważył Gross.

      – Do tej pory jeszcze nigdy nie spierdoliłem swojej roboty. – Bloch podniósł głos.

      – Nie to miałem na myśli – bronił się policjant.

      – Właśnie, że miałeś – upierał się mężczyzna. – Uważasz, że mogę coś spierdolić.

      – Daj spokój – poprosił komisarz i wtedy drzwi się otworzyły.

      Do sali weszła Raszeja, za nią Legner i jeszcze jeden mężczyzna, ubrany w garnitur. Prokurator zatrzymał się jednak tuż za progiem i przetarł dłonią twarz.

      – Panowie, przedstawiam wam Krystiana Kowalika, entomologa z toruńskiego uniwersytetu. – Raszeja odwróciła się do naukowca. – Poprosiłam go o udział w autopsji, bo być może jego wiedza przyda się w wyjaśnieniu waszej sprawy.

      Gładko ogolony szatyn z włosami zaczesanym na bok uśmiechnął się przyjaźnie, ale krótko, i wyciągnął dłoń. Zorientował się, że policjanci mieli nałożone rękawice, więc raz jeszcze się uśmiechnął, tym razem z zakłopotaniem, i wsunął rękę w kieszeń spodni.

      – No to co? Zaczynamy? – spytała lekarka, zbliżywszy się do czarnego worka.

      Legner skinął głową.

      Raszeja chwyciła za suwak i ze zgrzytem rozsunęła zamek, uwalniając trupi odór.

      Prokurator nabrał powietrza i się skrzywił. Przestępował z nogi na nogę.

      – Panie komisarzu… – Pokazał na drzwi i jednocześnie uniósł telefon.

      Gross skinął mu głową.

      – Jakby