się, Gross odłożył kość do kartonu i zamknął go. A potem rozejrzał się wokół.
– Mam jeszcze prośbę. Właściwie do wszystkich – podniósł głos, kiedy się zorientował, że Skalska przestała rozmawiać przez telefon.
– No? – zaciekawił się Bloch.
Skalska i Zieliński spojrzeli na nich.
– Chciałbym, żebyśmy przeszli się przez las w stronę drogi – wyjaśnił komisarz.
– Teraz? Po ciemku? – zdziwił się technik. – Przecież mówiłeś, że wojsko już to zrobiło.
– Zrobiło. Ale oni szukali tylko tego, co leżało na ziemi – przypomniał Gross, patrząc po kolei na współpracowników, jakby chciał w ten sposób zweryfikować ich zapał i energię do realizacji tego zadania.
Potem zadarł głowę i spojrzał na oświetlone latarką, kiwające się od wiatru czarne korony sosen.
– Jak chcesz to zrobić? – spytał Bloch, gdy na parkingu w pobliżu Jeziora Grodzieńskiego stanęli przed ścianą lasu, do którego mieli za chwilę wejść.
Obok Skalska włączała i wyłączała latarkę, rzucając raz po raz owal światła na szutrową drogę. Zieliński i kierowca spoglądali na Grossa, a podkomisarz Ryszard Nubiński grzebał obcasem w trawie. Komisarzowi z trudem udało się oderwać tego ostatniego policjanta od rodzinnej uroczystości. Na szczęście Nubiński nie pił i mógł natychmiast wsiąść za kierownicę prywatnego opla astry.
– Rozstawimy się co osiem, dziesięć metrów i ruszymy przed siebie. Będziemy szli równo – dodał Gross. – Pilnujmy siebie nawzajem.
– Jest noc – przypomniał technik i zatrzepotał na wpół przymkniętymi powiekami.
– Ale będziemy widzieli światła latarek.
– Może lepiej wrócić tu rano? – Grubawy podkomisarz nie ukrywał niechęci do działania. – Zbierzemy większą ekipę.
– Jeśli na nic nie trafimy, rano czeka nas powtórka – uciął komisarz. – I jeszcze jedna ważna sprawa – zastrzegł. – Zaglądamy wszędzie. Częściej patrzymy w gęste krzaki niż w leśne podłoże, jasne?
Pokiwali głowami.
– Aspirant Zieliński idzie od strony polnej drogi, obok Ryszard, Jarek, ja, Skałka i pan. – Spojrzał na sierżanta Wolskiego, kierowcę radiowozu. Potem raz jeszcze popatrzył na każdego z osobna. – Wszystko jasne?
Kiedy skinęli głowami, dał im znać, żeby zajęli miejsca, a następnie włączył latarkę i spojrzał przed siebie.
– Bądźcie dokładni – poprosił i ruszył w stronę ciemnego lasu.
Dwadzieścia minut później gałęzie krzewów wciąż chłostały go po ciele, drapały po twarzy, przeczesywały postawione na jeża włosy. Szedł pochylony, jedną ręką torując sobie drogę, drugą operując latarką. Snop światła załamywał się na korze drzew, wysokich trawach i brązowych liściach, z których wiele upadło już na ściółkę. Jedynym plusem było to, że wśród drzew wiatr się uspokoił i komisarz przynajmniej nie odczuwał męczącego chłodu. Powietrze było rześkie, a kiedy wypuszczał je ustami, uciekały z nich kłęby pary.
Rozejrzał się na boki: zarówno po swojej lewej, jak i prawej zobaczył w niewielkim oddaleniu po dwie łuny światła.
Szedł więc dalej i kierował latarkę w skupiska wysokich krzewów.
Po chwili drzewa się przerzedziły i zrobiło się jakby przestronniej. Gross stanął na polanie, pośrodku której rosło kilkanaście sosen. Ich korony kiwały się na tle granatowego nieba. Obrzucił je światłem latarki. Wysoko po pniach pięły się przesuszone pnącza, gęste i poskręcane, niczym żywe sidła. Kiedy zgasił latarkę, odniósł wrażenie, że w tej ciemności patrzy na gigantyczne pajęczyny.
– Bernard! – krzyknął Bloch.
– Jestem, jestem – odezwał się głośno i z powrotem włączył źródło światła. – Chciałem tylko coś sprawdzić.
Obszedł sosny z lewej i wtedy natrafił na czerwony ślad.
„To nie mogło być przywidzenie”, upewnił się.
Poświecił w tamto miejsce. Na jednym z pni na wysokości wzroku zauważył fragment folii przytwierdzony takerem. Zawieszony w pionie biały prostokąt, na którym znajdował się czerwony trójkąt z napisem: „Impreza na orientację – prosimy nie zrywać”.
– Jarek! Podejdź do mnie! – krzyknął.
Odwrócił się i za czarnymi pniami dostrzegł światło, które miotało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Bloch był coraz bliżej. W końcu przedarł się przez chaszcze i dysząc, stanął obok Grossa.
– Trzeba to zabezpieczyć – stwierdził komisarz.
– Jasne – odparł technik. – Teraz czy gdy skończymy?
Gross milczał, wpatrując się w zadrukowany prostokąt.
– Gdy skończymy – stwierdził po chwili.
Bloch zrobił krok w bok i przyjrzał się sosnom.
– O kurde. Co to jest? Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział, przyglądając się rozpiętym na drzewach pnączom.
– Ja też nie – przyznał Gross.
Z lewej oślepiła ich latarka, niedługo później usłyszeli szelest.
Nubiński zbliżył się do drzew i je oświetlił.
– To chmiel – stwierdził. – Często rośnie tak w lasach.
Gross się rozejrzał. Pozostali policjanci wyprzedzili ich już o kilkanaście metrów.
– Stop! – krzyknął. – Zaczekajcie na nas.
Światła znieruchomiały.
– Dobra, wracajcie na miejsca. Nie traćmy czasu – poprosił kolegów.
Obaj z trudem odwrócili wzrok od nietypowego leśnego znaleziska i ruszyli w kierunku swoich stanowisk.
Gross poczekał, aż przedrą się przez gęstwinę krzewów, i dopiero wtedy wznowił marsz wyznaczoną przez siebie ścieżką. Dobiegały go trzaski pękających pod nogami policjantów gałęzi, ciche i krótkie pokrzykiwania ptaków. Miał wrażenie, że te dźwięki pełniej wybrzmiewają w leśnej głuszy, że dobiegają go zewsząd, że nocą las żyje intensywniej.
Minął niskopienne drzewo liściaste z mnóstwem gałęzi, z których smętnie zwieszały się obkurczone, zmizerniałe liście. Sporo pokrywało już leśną ściółkę. Przypomniało mu to o ich własnej jabłoni, tej, którą zasadził wspólnie z Agnieszką na pierwsze urodziny Bartka. Drzewo rosło za domem na toruńskich Wrzosach.
– Będzie duże i silne jak twój syn. – Agnieszka myła naczynia i raz po raz spoglądała przez okno na niewielki pień z kilkoma gałązkami, który kołysał się na wietrze.
Bartek, nakarmiony i wykąpany, po zabawie w ogrodzie zasnął szybko.
Gross przytulił się do niej od tyłu i złożył ręce na jej brzuchu, a potem pocałował w kark. Wyczuł woń cytrusowych perfum, idealnie współgrających z naturalnym zapachem skóry, i nie przestawał muskać jej szyi ustami. Odchyliła głowę, poddając się tej przyjemności.
Woda i piana z płynu do mycia znikały w odpływie.
–