Robert Małecki

Zadra


Скачать книгу

czajnik na gazie.

      – Nie wiem – rzekł zgodnie z prawdą, bo nigdy się nad tym nie zastanawiał. – Ale ta robota…

      – Oj, nie mów, nie mów.

      Uśmiech zniknął z jej twarzy, i tylko dlatego Gross zaczął się obawiać tego, co żona mu powie.

      – Jest dla ciebie wszystkim, co masz – dodała Agnieszka, odkładając noże i widelce. Wytarła dłonie w kuchenny ręcznik, a następnie przyjrzała im się z uwagą. Skóra na palcach zwiotczała od wody.

      Patrzył na nią, ale ich spojrzenia się nie spotkały.

      – Wy jesteście wszystkim – odparł.

      Pokiwała tylko ze smutkiem głową.

      Dobrze wiedział, co to oznaczało.

      A potem, kiedy stracił wszystko, co miał, pozostała mu jabłoń. Rozłożysta i silna.

      Żona zapadła w śpiączkę, a od Bartka oddalał się z każdym rokiem. Zupełnie bezwiednie, jakby to nie on był w tej relacji ojcem, tym, którego powinnością było dbanie o potomstwo. W końcu sprzedał dom z ogrodem i silną jabłonią i wyprowadził się do Chełmży.

      I teraz też omiatał snopem światła jabłoń. Nie widział tylko, jak się to stało, że wyrosła w sercu lasu.

      – Bernard! – zawołała Skalska.

      Zorientował się, że został w tyle.

      – Już idę! – odkrzyknął i ruszył naprzód.

      Cztery łuny światła przesunęły się w tej ciemności do przodu, a pięć metrów dalej Gross zatrzymał się ponownie. Stanął przy wysokich i gęstych krzewach, otaczających dwie rosnące blisko siebie sosny.

      – Koniec! – krzyknął Bloch. – Jestem już tu, gdzie leżała kość.

      Do komisarza dotarły pokrzykiwania pozostałych osób z zespołu.

      Gross się nie odezwał. Kucnął, żeby podnieść zatopioną we mchu błyskotkę, od której odbiło się światło latarki. Rozsunął dłonią mokrą trawę i spojrzał na przedmiot. Wyciągnął z kieszeni lateksową rękawiczkę, włożył ją, podniósł znalezisko i skierował pod światło.

      Dwa klucze na stalowym kółku bez breloka.

      Pierwszy klucz, połyskujący na zielono, znaczyły głębokie rysy. Spod metalicznej farby na krawędziach przedmiotu wyzierała właściwa srebrna powłoka. Na drugim, w kolorze zmatowionej miedzi, Gross dostrzegł zbierające się w wyżłobieniach osady brudu.

      – Mam coś! – krzyknął i skierował latarkę w górę na korony sosen, żeby pozostali widzieli, gdzie dokładnie się znajduje, i mogli tu przyjść. Spojrzał w ich stronę. Pięć punktów żółtego światła było blisko siebie. Pojawiały się i znikały przysłanianie przez drzewa i krzewy.

      Szli w jego stronę.

      Gross zajrzał pod krzak.

      Wokół miejsca odnalezienia kluczy niczego więcej nie dostrzegł. Obszedł rozłożysty krzew wokoło, co rusz wpuszczając wiązkę światła z latarki przez gęsto rosnące gałęzie. W końcu rozchylił je i przecisnął się tak, by dostać się do pnia sosny. Gałęzie drapały go w twarz. Musiał przymykać oczy, aby uniknąć urazu.

      – No, co tam masz? – usłyszał głos Skałki oraz rytmiczny szelest traw i gałęzi pod jej stopami. W tle rozmawiali pozostali.

      I wtedy to zobaczył.

      Pętla z jasnego sznura oplatała pień sosny.

      dzień drugi

      Nad ranem na parkingu przy lesie zaroiło się od policjantów.

      Gross, zziębnięty i ze skostniałymi stopami, siedział na tylnej kanapie radiowozu i popijał herbatę z jednorazowego kubka. Zmęczenie pogłębiło jego zmarszczki i sprawiało, że powieki mu ciążyły. Tuż obok Jarek Bloch, wykończony kilkugodzinną nocną pracą w podwójnej roli fotografa i technika kryminalistyki, oparł ręce o dach i otwarte drzwi wysłużonej policyjnej kijanki. Stał w bezruchu, obserwując skraj lasu, jaśniejący od brzasku. Jasne dżinsy technika były mokre do kolan, poznaczone zielonkawymi i ciemnobrązowymi smugami. Podobnie jak rękawy polara, których nie ochronił fizelinowy strój roboczy.

      – Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem – stwierdził Bloch.

      Gross milczał. Dopiero teraz zaczął odczuwać prawdziwe zmęczenie, które powoli ogarniało jego wychłodzone ciało.

      Rześki poranek przywitał ich utkanymi między pniami drzew i unoszącymi się nad leśnym runem strzępkami mgieł, które snuły się po polach rozciągających się za ich plecami. Tafla położonego w dolinie jeziora była gładka jak lustro, w którym odbijały się kłębiaste chmury.

      Ktoś klasnął w dłonie i dopiero w tej chwili dotarło do Grossa, że musiał przymknąć oczy.

      – No, panowie, robota czeka! – usłyszał znajomy głos.

      Skupił wzrok na sięgających do kolan gumiakach. Kiedy spojrzał wyżej, zobaczył tęgawego, niskiego prokuratora w sportowej, puchowej kurtce z kapturem. Artur Legner z Prokuratury Rejonowej Toruń–Wschód wyciągnął z kieszeni chusteczki i wytarł nos. Oddychał przez usta, z których co chwila wydobywały się kłęby pary.

      – Musiałem się zaziębić na tym wypadku – stęknął.

      Gross spojrzał na Blocha, a ten podszedł do otwartego bagażnika.

      – Coście tu zmajstrowali, co? – spytał wesoło prokurator.

      Komisarz dźwignął się i wyprostował. Dopił herbatę, a potem odstawił kubek w zagłębienie w drzwiach i ostentacyjnie zerknął na zegarek.

      Legner nie wyglądał na steranego pracą – był świeżo ogolony, a poranny wiatr niósł w stronę Grossa orientalny zapach drogich perfum.

      – Chodźmy – zaproponował komisarz.

      – A pan? – rzucił prokurator do Blocha.

      Ten wyjął z bagażnika długi nóż i stanął za Grossem.

      – Prawie jak maczeta. – Zaśmiał się Legner.– Będzie nam pan torował drogę jak ten, co boso po dżungli łazi? No wiecie. Ten taki z radykalnymi poglądami. Jakże się on nazywa? – Popstrykał palcami. – O! Już mam. Cejrowski.

      Nie odpowiedzieli.

      Gross w ciszy minął prokuratora i ruszył do lasu.

      Po kilkunastu minutach dotarli na miejsce oznaczone policyjną taśmą, za którą znajdował się wysoki i gęsty krzak otaczający rosnące blisko siebie sosny. Na gałęziach krzewu Gross zobaczył czarno-żółtego ptaka wielkości dziecięcej pięści, który odleciał, gdy tylko się zbliżyli.

      Komisarz uniósł taśmę i przytrzymał, żeby Legner mógł wejść na wyznaczony teren. Prokurator spojrzał zdumiony na pusty worek na zwłoki.

      Kilka metrów dalej Skalska pomagała Zielińskiemu dokończyć protokół oględzin, ale Gross dał jej znak, by zeszli z pola widzenia Legnera. Oboje wycofali się za gęste krzaki.

      Nubiński wrócił do komisariatu i miał zastąpić komisarza przy bieżącej robocie.

      – To tu? – zdziwił się Legner.

      Gross pokiwał głową. Włożyli z Blochem lateksowe rękawiczki i podali parę Legnerowi, ale ten odmówił. Wsadził ręce w kieszenie na znak, że niczego nie dotknie.

      – Pan sobie jaja robi, komisarzu? Gdzie? – spytał.

      – Tu – odparł Gross, wskazując