solidne konary, które znaleźli i wykorzystali już wcześniej. Wsunęli je głęboko w krzew, a następnie rozgarnęli gałęzie, z których spadło kilka zbrązowiałych liści.
Zanim Legner uwierzył w to, co zobaczył, minęła chwila. Gross odwrócił się do niego i obserwował, jak niedowierzanie ustępuje zaskoczeniu, które z kolei szybko przeradza się w obrzydzenie.
Wreszcie prokurator zasłonił sobie usta i rozejrzał się w panice. Odbiegł kilka metrów dalej, do najbliższego drzewa, i oparłszy się jedną ręką o pień, gwałtownie się pochylił i głośno wyrzucił z siebie zawartość żołądka. Długo trwało, nim go wreszcie opróżnił.
– Uuu, obfite śniadanko – gwizdnął Bloch cicho.
Wreszcie prokurator się wyprostował, splunął kilka razy gęstą śliną i wyciągnął chusteczkę, żeby otrzeć usta, a potem czubki gumiaków. Odetchnął głęboko i uniósł głowę.
Dobiegło ich kilka rzuconych przez zęby przekleństw.
– Odcinamy? – spytał Gross, a Legner, nie odwracając się, machnął ręką, że się zgadza, po czym krzyknął z oddali:
– A patolog?
Bloch sięgnął po nóż.
– Mówiłem, Bernardzie, że pan prorok obrzyga sobie buty? Mówiłem. – Zaśmiał się technik. – I gdybym się tylko z tobą założył, wisiałbyś mi zgrzewkę żywca.
Grossa to nie rozbawiło. Nie zależało mu na tym, by odgrywać się na prokuratorze. Chciał jedynie, aby ten wiedział, że gdyby nie przypadek, ciała nikt by nie odnalazł.
– Stop, zaraz, do cholery! A patolog? – powtórzył pytanie prokurator, który stanął tuż przy nich. W przekrwionych oczach wciąż jeszcze zbierały się łzy, efekt silnych torsji.
Gross ponownie spojrzał na zegarek.
– Za pół godziny będzie w prosektorium i zrobi sekcję.
– Nie przyjedzie tu?
– A widzi pan w tym jakikolwiek sens? – odparł komisarz. – Tu, na miejscu, niczego więcej się nie dowiemy.
– No dobra, a co ze zdjęciami? – dociekał prokurator.
– Mamy pełną dokumentację fotograficzną. Dwie sesje, jedna z nocy, druga z rana. – Bloch uśmiechnął się sztucznie. – Mogę pokazać.
Legner machnął ręką, jakby odpędzał natrętną muchę. Popatrzył na zwłoki i gwałtownie wciągnął nosem powietrze. Zamknął oczy i próbował przetrwać. Kiedy je otworzył, technik zrobił krok przed siebie. Przytrzymał zwiotczałą linę, która z jednej strony oplatała drzewo, a z drugiej zakończona była pętlą zaciśniętą na szyi bezgłowego ciała.
Bloch jedną dłonią naprężył sznur, a drugą, mniej więcej w połowie odległości od drzewa, zaczął go przecinać. Za każdym razem, kiedy ostrze zanurzało się w zaplecione warkocze liny, słychać było głuchy zgrzyt, a pozbawione głowy zwłoki podskakiwały jak makabryczna pacyna w teatralnym przedstawieniu.
– Zgon musiał nastąpić co najmniej tydzień temu. Powieszenie w pozycji nietypowej z niepełnym zwieszeniem ciała. Brak głowy i jednej kończyny dolnej, ale druga jest zgięta w kolanie, więc należy przypuszczać, że denat ukląkł na twardych konarach krzewu – stwierdził Gross.
– Pana zdaniem, komisarzu, nic tu nie wskazuje na zabójstwo? – Legner się skrzywił, a Gross ponownie przyjrzał się ludzkim szczątkom.
Nocą, w świetle latarki, zwłoki wyglądały upiornie, ale teraz nie robiły na nim już takiego wrażenia.
– W obecnej sytuacji trudno wykluczyć taką wersję. Mam nadzieję, że autopsja zmieni nasz ogląd w tej sprawie – odparł. – Pewne jest jedno. Jeśli czaszka, którą odnaleźli wojskowi, należy do tego ciała, to śmierć nie nastąpiła ani w wyniku postrzału w głowę, ani w wyniku uderzenia w nią tępym narzędziem. Kości czaszki nie noszą żadnych śladów uderzeń, nie ma w niej też ran wlotowych.
Na szczątkach mężczyzny słusznego wzrostu wisiała kurtka moro i zielona koszula, obficie poplamione zaschłymi ocieklinami gnilnymi i postrzępione przez ptaki albo wiewiórki. Jedna nogawka zielonych bojówek, tak samo brudna, zwisała swobodnie, jakby denat był kaleką. Na stopie tkwił brązowy traper. Drugiego buta nigdzie nie znaleźli.
Gross wiedział jednak, że zarówno czaszka, jak i brakująca kończyna odpadły od ciała jako pierwsze na skutek procesów gnilnych i praw fizyki. Podobnie jak dłonie, bo zgniłe kończyny górne utrzymywały się tylko dzięki wyciągniętym od ciężaru rękawom. Fragmenty szczątków musiały spaść na ściółkę i wtedy stały się łatwiejszym łupem dla lisa albo wilka, który rozciągnął je po lesie.
– Ale, co dziwne – zaczął Gross – mamy dwie niepołączone ze sobą pętle z samozaciskowych plastikowych opasek.
– Czyli? – Legner zmarszczył czoło.
Gross spojrzał na niego.
– Biorąc pod uwagę średnicę, mogły być zaciśnięte na nadgarstkach – stwierdził.
Bloch zaczął sapać ze zmęczenia i z powodu niewygodnej pozycji, w której musiał odcinać sznur.
– Trzymasz? – spytał technik komisarza.
Gross podtrzymał korpus i poczuł nieznośny smród gnijącego ciała, mdły i gęsty, który oblepił nozdrza. Widział wyraźnie jasnokremowy kikut kręgosłupa z odsłoniętymi kręgami szyjnymi. Larwy owadów ogołociły tę część zwłok z wszelkiej tkanki. Potem przyjrzał się wysuszonej, niemal sczerniałej i sztywnej, jakby wyprawionej skórze szyi z ciągnącym się po obwodzie wyraźnym wgłębieniem, powstałym od pętli wisielczej, która, poluzowana, się z niego wysunęła. Węzeł znajdował się z lewej strony szyi denata.
– Uważaj – ostrzegł Bloch.
Komisarz poczuł, jak osuwa się na niego martwe ciało.
W tej samej chwili z pomiędzy połów poszarpanej i poplamionej koszuli wyleciały ze świergotem dwa czarno-żółte ptaki, które odfrunęły gdzieś za plecy policjanta.
Łopot ich małych skrzydeł zabrzmiał niezwykle głośno.
Gross wzdrygnął się i poczuł, że jego serce też próbuje się wyrwać z klatki piersiowej. Mimo to nie upuścił zwłok. Wciąż trzymał je przed sobą. Były lekkie niczym kukła.
Bloch pobladł, wpatrując się z przerażeniem w komisarza.
Zanim ten zorientował się, co się tak naprawdę stało, zdołał w końcu ułożyć ciało w otwartym worku. Trupi smród stał się nie do zniesienia.
– Pomóż mi – poprosił Gross technika.
Bloch kucnął, naciągając sobie na nos zapiętą pod szyję bluzę polarową.
– Przełożymy go na plecy – wyjaśnił komisarz. – Na trzy.
Po czym odliczył i obrócili zwłoki. Policjant poprawił nienaturalne ułożenie nogi i rąk ukrytych pod warstwą ubrudzonych ubrań.
Wtedy Gross rozchylił koszulę i spojrzał w otwartą, pozbawioną wnętrzności jamę brzuszną, w której dostrzegł drobne patyki, przesuszone źdźbła traw oraz ptasie pierze.
Legner nachylił się nad nimi.
– Chryste Panie! – jęknął na widok zawieszonego na żebrach gniazda opuszczonego przez osy.
Kiedy zaparkowali przy chełmżyńskim orlenie, Gross siedział