Robert Małecki

Zadra


Скачать книгу

oświetlonego mimo słonecznego poranka sklepu.

      – Zadzwoniłeś do niej? – spytała Skalska, która siedziała ze spuszczoną głową na fotelu pasażera.

      Nie zdjęła bejsbolówki.

      Widział jedynie profil jej twarzy, która z powodu daszka czapki niknęła w cieniu.

      – Do kogo? – spytał zdziwiony.

      – Do Malwiny.

      Przymknął oczy i zrugał się w myślach. Wychylił się, żeby spojrzeć na zegarek umieszczony pośrodku konsoli, tuż obok radia, z którego sączyły się dźwięki kojącego amerykańskiego swingu.

      Było krótko po siódmej.

      Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia umówił się z bibliotekarką Malwiną Lemańską. Zaprosiła go na późny obiad, a on zaraz po wizycie u lekarza poszedł do sklepu po wino i kwiaty. Gdzieś je tu nawet zostawił. Omiótł wzrokiem wnętrze pojazdu, ale po wiązance żółtych tulipanów nie było śladu. Być może kierowca przełożył je do bagażnika. Butelka wina, którą wsunął w kieszeń oparcia siedzenia Skalskiej, pozostała na swoim miejscu.

      – Przepraszam – wyszeptała Skalska.

      Gross westchnął.

      – Obiecałam, że załatwimy to szybko. Że będziesz mógł do niej wrócić.

      Nie miał żalu do podwładnej, ale poczuł się źle, że zawiódł Lemańską. Pamiętał, że kiedy się do niej wybierał, kiedy stał pod oknem zielonego dwuklatkowego bloku na Sikorskiego, w którym mieszkała, wychyliła się i z uśmiechem zaprosiła go na górę. I gdyby wtedy do niej wszedł, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może wyciszyłby aparat i dzięki temu nie odebrałby telefonu od Skalskiej. Ale zamiast tego chciał przynieść bibliotekarce kwiaty. Wreszcie zrobić to, co powinien był zrobić dawno temu. Traktować ją jak kobietę, która – bał się tego określenia – zawładnęła jego myślami.

      Bał się przede wszystkim własnego zaangażowania. Bo przecież to Agnieszce, która od dziesięciu lat przebywała pogrążona w śpiączce w zakładzie opiekuńczym Fundacji „Światło” w Toruniu, obiecał, że będzie ją kochał w zdrowiu i chorobie. A co dziś czuł do tej kobiety, która w oczywisty sposób nie była już tamtą Agnieszką, ale wciąż była jego żoną?

      Pozostało po niej ciało, utrzymywane przy życiu przez odpowiednie impulsy płynące z niedotlenionego mózgu, który z jednej strony w ogóle nie reagował na bodźce zewnętrzne, a z drugiej – uparcie podtrzymywał płomyk ledwie tlącego się życia. Serce z uporem pompowało krew, dotleniało tkanki i mięśnie, ale mózg nie przesyłał do nich sygnału, jakby ktoś wyjął wtyczkę z gniazdka sieci neuronalnych.

      – Zadzwoń do niej. Proszę – odezwała się ponownie Skalska.

      Wyczuł napięcie w jej głosie.

      Powinien tak zrobić. Powinien zadzwonić do Malwiny i ją przeprosić. A być może obiecać, że odwiedzi ją jutro, że wszystko jej wynagrodzi. Ale im więcej składał obietnic, tym częściej zawodził sam siebie.

      Gross sięgnął po ukrytą w kieszeni kurtki komórkę, ale chwilę później kierowca szarpnął tylne drzwi i podał mu hot-doga i herbatę.

      – Resztę mam w kieszeni. Zaraz oddam – powiedział i wycofał się do sklepu.

      Komisarz powiódł za nim wzrokiem. Ugryzł ciepłą bułkę i zaczął wolno przeżuwać. Po chwili upił łyk gorącej herbaty.

      – To nie jest twoja wina – stwierdził, gdy przełknął kęs.

      – Jasne – prychnęła. – Nie moja.

      Zaskoczył go jej ton.

      W końcu odwróciła się do niego gwałtownie i odpięła pas.

      Chciała coś powiedzieć, otworzyła nawet usta, ale ostatecznie zrezygnowała.

      Szarpnęła drzwi i wysiadła.

      Wiatr zawył głośno i chłód owinął się Grossowi wokół karku.

      – Powiedz, żeby się pospieszyli – rzucił.

      W odpowiedzi Skalska trzasnęła drzwiami i podbiegła do sklepu. Widział, jak szybko przechodzi między półkami i kieruje się do toalet. A potem zniknęła mu z oczu.

      Popatrzył na stojących przy ekspresie do kawy policjantów. Jeden z nich ziewał, drugi drapał się po głowie.

      „Zadzwoń do niej”, przypomniał sobie słowa Skalskiej.

      Ugryzł bułkę, a następnie przytrzymał hot-doga i kubek z herbatą w jednej ręce, a drugą sięgnął po komórkę. Kciukiem wybrał numer do Lemańskiej i przyłożył aparat do ucha. Przełknął kęs przy trzecim sygnale, a po piątym przerwał nawiązywanie połączenia. Postanowił wysłać esemes.

      Próbował sklecić kilka słów, ale to, co napisał, nijak nie oddawało jego myśli. Pisał więc wiadomość na nowo. I tak kilka razy.

      W końcu usunął całą treść i zgasił ekran.

      – Vis maior – wyszeptał, schowawszy aparat do kieszeni kurtki.

      – Panie komisarzu, kwiaty! – Kierowca wysiadł z radiowozu i otworzył bagażnik.

      Gross był już przy ciężkich drewnianych drzwiach komisariatu, kiedy go usłyszał. Odwrócił się i wrócił do samochodu. Z każdym krokiem niemal chlupało mu w butach. Odebrał zwiędłe żółte tulipany, a po chwili młody policjant podał mu też butelkę wina.

      Komisarz wyrzucił kwiaty do pobliskiego kosza, a butelkę schował do torby.

      Tuż po ósmej przesłaniane co i rusz chmurami słońce wznosiło się wyżej na nieboskłonie.

      Gross usiadł ciężko za biurkiem i nastawił czajnik, w którym była jeszcze resztka wody z poprzednich dni. Szybko zaszumiała i zabulgotała, ale mimo to nie zaparzył herbaty. Opadł na oparcie fotela i przymknął oczy. Powinien wrócić do domu, przebrać się i wziąć prysznic, zanim zaśnie w swoim gabinecie. Ale miał sporo pracy. Wstał więc, kiedy w drzwiach pojawiła się korpulentna młodsza inspektorka Lucyna Wojtasik, komendantka chełmżyńskiego komisariatu. Rude włosy jak zawsze spięła w kok.

      – Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? – spytała spokojnie, ale z wyczuwalną pretensją. Spódnica munduru podkreślała jej szerokie biodra.

      Komisarz potarł oczy, ale nic nie odpowiedział.

      – To samobójca? – Odsunęła sobie krzesło i usiadła na szczycie stołu do odpraw, który drugim końcem stykał się z biurkiem komisarza.

      Gross zdał sobie sprawę, że zachowała większy dystans, bo wyczuła od niego trupi fetor. Odwrócił się do okna, żeby je otworzyć, ale zrezygnował. Wiedział, że to nic nie da, a mogło tylko pogorszyć sytuację. Ewentualny przeciąg rozwiałby smród po korytarzu.

      Opowiedział jej o tym, gdzie znaleźli czaszkę i kość udową, a także, że zwłoki wisielca odnalazł w potężnym i gęstym krzewie, który rósł wokół dwóch sosen.

      – Nie wiem. Być może tak to właśnie wygląda. Nikt z zewnątrz nie dostrzegłby ciała – oznajmił.

      – Dlaczego?

      – Denat był ubrany w strój moro.

      – Ale tobie się udało – rzuciła z przekąsem.

      – Nie dlatego, że zobaczyłem zwłoki.

      – A co? – zainteresowała się.

      –