mówił:
– Z początku nie zrozumiałem, dlaczego powiedział: „Będziesz kompozytorem operowym”. A on miał na myśli kapusiów – że mówią operowi, co się dzieje.
Monidze, nadal cerując skarpetkę, odpowiedział:
– Niech go diabli wezmą, kapować – nigdy w życiu.
– Jak to „kapować”? – zdumiał się Abarczuk. – Przecież jesteś komunistą.
– Takim samym jak ty – odparł Monidze. – Byłym.
– Nie jestem żadnym byłym – zaoponował Abarczuk. – Ty też nie.
Rubin znowu go rozzłościł, wypowiadając słuszne podejrzenie, które zawsze bardziej boli od niesłusznego:
– Tu nie chodzi o komunizm. Sprzykrzyły mi się kukurydziane pomyje trzy razy dziennie. Nie mogę patrzeć na tę zupę. To – za. A przeciwko – nie chcę, żeby nocą mnie załatwili, a potem wrzucili, jak Orłowa, do latryny, do kibla. Słyszałeś moją rozmowę z Kolką Ugarowem?
– Głową w dół, nogami do góry! – dorzucił Monidze i zaczął się śmiać, chyba dlatego, że nie było z czego się śmiać.
– Więc co, uważasz, że kierują mną zwierzęce instynkty? – spytał Abarczuk Rubina i poczuł szaloną ochotę, żeby go uderzyć.
Znowu zerwał się z miejsca i przeszedł po baraku.
Pewnie, jemu też obrzydła kukurydziana lura. Od ilu już dni zgaduje, co dadzą na obiad w rocznicę Rewolucji Październikowej: ragoût z warzyw, makaron po marynarsku, zapiekankę?
Oczywiście od opera wiele zależy, również tajemne, ukryte ścieżki, wiodące na wyżyny życia – stanowisko kierownika łaźni, krajacza chleba. Przecież mógłby pracować w laboratorium – biały fartuch, przełożoną jest tam wolnonajemna pracownica, nie zależy się od bandziorów – albo też w dziale planowania w administracji kopalni… Ale Rubin nie ma racji. Rubin chce go poniżyć, nadwątlić jego siłę, Rubin szuka w człowieku tego, co po złodziejsku zakrada się do podświadomości. Rubin jest dywersantem.
Przez całe życie Abarczuk nie znosił oportunistów, nienawidził ludzi dwulicowych i obcych klasowo.
Swoją siłę duchową, swoją wiarę czerpał z władzy sądzenia. Zwątpił w żonę, więc rozszedł się z nią. Nie wierzył, że zdolna będzie wychować syna na niewzruszonego bojownika, i odmówił mu swego nazwiska. Piętnował tych, którzy się wahali, gardził malkontentami, ludźmi małej wiary. Oddawał pod sąd inżynierów, którzy w Kuzbasie wzdychali do pozostawionych w Moskwie rodzin. Skazał czterdziestu niepewnych klasowo robotników, którzy uciekli z budowy na wieś. Wyrzekł się ojca drobnomieszczanina.
Przyjemnie jest być niezachwianym. Osądzając kogoś, potwierdzał swoją siłę wewnętrzną, swoje ideały, swoją czystość. To była jego radość, jego wiara. Ani razu nie uchylił się od mobilizacji partyjnej. Dobrowolnie zrzekł się wyższych poborów, należnych mu jako działaczowi. Jego abnegacja była zarazem autoafirmacją. W swojej nieśmiertelnej bluzie i butach chodził do pracy, na posiedzenia kolegium narkomatu, do teatru, spacerował po nadmorskim bulwarze w Jałcie, kiedy partia wysłała go na leczenie. Chciał być podobny do Stalina.
Tracąc prawo do sądzenia, tracił siebie. Rubin to wyczuwał. Prawie codziennie robił aluzje do słabości, do tchórzostwa, do żałosnych pragnień wkradających się do obozowej duszy.
Przedwczoraj powiedział:
– Barchatow wynosi z magazynu metalowe części dla ferajny, a nasz Robespierre siedzi cicho. Kurczęta też chcą żyć.
Kiedy Abarczuk szykował się, żeby kogoś potępić, czuł, że sam też jest godzien potępienia. Zaczynał się wahać, ogarniała go rozpacz – tracił pewność siebie.
Teraz zatrzymał się przy pryczy, gdzie stary kniaź Dołgoruki rozmawiał z młodym profesorem szkoły ekonomicznej Stiepanowem. Stiepanow zachowywał się w łagrze wyniośle, nie chciał wstawać, kiedy naczalstwo wchodziło do baraku, otwarcie głosił nieprawomyślne poglądy. Był dumny z tego, że w odróżnieniu od masy więźniów politycznych wie, za co siedzi: napisał artykuł zatytułowany Państwo Lenina i Stalina i dawał go do czytania studentom. Trzeci albo czwarty z kolei czytelnik doniósł na niego.
Dołgoruki wrócił do Związku Radzieckiego ze Szwecji. A jeszcze przedtem długi czas mieszkał w Paryżu; zatęsknił jednak za ojczyzną. Tydzień po powrocie został aresztowany. W obozie modlił się, przyjaźnił z sekciarzami i pisał mistyczne wiersze.
Teraz recytował je Stiepanowowi.
Abarczuk, oparty ramieniem o zbite na krzyż deski, łączące górną i dolną pryczę, wysłuchał recytacji. Dołgoruki na wpół zamknął oczy, poruszał drżącymi, spękanymi wargami. Jego ściszony głos był też drżący i pęknięty.
Czym nie wybrał sam dnia narodzin?
Roku, miasta, kraju, narodu?
Muszę tedy dziś męki przechodzić,
Chrzest sumienia przejść, ognia i wody.
Chociaż pewnie upadłem niżej
Niźli jakiś człowiek upaść może,
W paszczy bestii apokaliptycznej,
W smrodzie, w gnoju – wierzę ci, Boże!
Nadal ufam tej wyższej sile,
Która Rosję wydała żywiołom.
Sprawiedliwie nam uczyniłeś! –
Z głębokości do Ciebie zawołam.
Teraz masa wszechbytu jak diament
W ogniu będzie się hartowała.
Jeśli w piecu zabrakło drew, Panie,
Nie poskąpię i własnego ciała.
Kiedy skończył recytować, nadal siedział z półprzymkniętymi oczami, a jego wargi poruszały się bezdźwięcznie.
– Bzdura – orzekł Stiepanow. – To dekadentyzm.
Dołgoruki zatoczył koło bladą, bezkrwistą dłonią.
– Widzi pan, dokąd zaprowadzili Rosjan Czernyszewski i Hercen? Pamięta pan, co pisał Czaadajew w swoim trzecim liście filozoficznym?
Stiepanow mentorskim tonem oświadczył:
– Z tym swoim średniowiecznym mistycyzmem jest mi pan tak samo wstrętny jak organizatorzy tego obozu. I pan, i oni zapominacie o trzeciej, najbardziej naturalnej drodze Rosji: drodze demokracji, wolności.
Abarczuk już nieraz kłócił się ze Stiepanowem, ale teraz nie miał ochoty wtrącać się do rozmowy, piętnować Stiepanowa jako wroga, wewnętrznego emigranta. Podszedł do kąta, gdzie modlili się baptyści, i słuchał ich mamrotania.
W tym czasie rozległ się donośny głos starosty baraku, Zarokowa:
– Wstać!
Wszyscy pozrywali się z miejsc, bo do baraku wszedł komendant ze swoją świtą.
– Kipisz, kipisz – szeptali więźniowie.
Ale rewizji nie robiono. Dwaj młodzi konwojenci w czerwono-niebieskich czapkach przeszli między pryczami, oglądając więźniów.
Zrównawszy się ze Stiepanowem, jeden z nich rzucił:
– Co, profesor, siedzisz sobie? Boisz się dupę odmrozić?
Stiepanow odwrócił swoją szeroką gębę z perkatym nosem i głośno skrzecząc jak papuga, odpowiedział donośną, wyuczoną frazą:
– Obywatelu naczelniku, proszę zwracać się do mnie per „wy”, jestem więźniem politycznym.
Nocą w baraku zdarzył