Василий Гроссман

Życie i los


Скачать книгу

dokonywano selekcji, nie zaliczono jej do grupy rzemieślników i lekarzy, których życie na razie mogło się przydać – istnienie więdnącej, posiwiałej dziewczyny nie było potrzebne.

      Policjant popchnął ją w kierunku zakurzonego bazarowego wzgórka, na którym stali trzej pijani mężczyźni. Jednego z nich, obecnie komendanta policji, znała sprzed wojny – był kierownikiem jakiegoś magazynu kolejowego. Nie zrozumiała nawet, że tych trzech decyduje o życiu i śmierci ludzi; trafiła do tysiącosobowego, huczącego tłumu dzieci, kobiet i mężczyzn, których uznano za bezużytecznych.

      Potem wlekli się na lotnisko w ostatnim dla nich sierpniowym upale, mijali zakurzone przydrożne jabłonie, po raz ostatni krzyczeli przenikliwie, darli na sobie ubrania, modlili się. Natasza szła w milczeniu.

      Nigdy nie przypuszczała, że w słońcu krew bywa taka strasznie czerwona. Kiedy na chwilę milkły krzyki, strzały, charczenie – z dołu dobiegało pluskanie krwi – płynęła po białych ciałach jak po kamieniach.

      Potem było to najmniej straszne – niegłośny trzask automatu i kat o twarzy zwyczajnej, pozbawionej złości, znużonej pracą, czekający cierpliwie, aż Natasza zbliży się do niego, stanie na skraju tej pluskającej jamy.

      W nocy wyżęła nasiąkniętą krwią koszulę i wróciła do miasta – martwi nie powstają z grobów, musiała zatem być żywa.

      A kiedy szła podwórkami do getta, zobaczyła ludową zabawę na placu; mieszana, dęta i smyczkowa, orkiestra grała smutną, rozmarzoną melodię – walca, który zawsze podobał się Nataszy. W mętnym świetle księżyca i latarni na zakurzonym placu wirowały pary – dziewczyny, żołnierze; szuranie podeszew mieszało się z muzyką. Nagle więdnącej pannie zrobiło się radośnie na duszy, poczuła się pewniejsza, cały czas po cichu śpiewała w przeczuciu szczęścia, które ją czeka, a chwilami, kiedy nikt nie widział, próbowała nawet tańczyć.

      47

      Dawid słabo pamiętał to wszystko, co wydarzyło się od wybuchu wojny. Ale kiedyś nocą w wagonie w mózgu chłopca przeraźliwie jasno odżyło to, co niedawno przeżył.

      Babcia prowadzi go po ciemku do Buchmanów. Niebo całe w drobnych gwiazdach, a jego kraniec – jasny, zielonkawocytrynowy. Niby czyjeś zimne, wilgotne dłonie, liście łopianu dotykają policzka Dawida.

      Na strychu, w ukryciu, za fałszywą ceglaną ścianą, siedzą ludzie. W dzień rozgrzewają się czarne płaty blachy pokrywającej dach. Niekiedy kryjówka na strychu wypełnia się wonią spalenizny. To płonie getto. Za dnia w schowku wszyscy leżą nieruchomo. Monotonnie płacze Swietłanka, córka Buchmana. Buchman ma chore serce, w dzień wszyscy myślą, że nie żyje. Ale w nocy je i kłóci się z żoną.

      Nagle słychać szczekanie psa. Nierosyjskie głosy: Asta! Asta! Wo sind die Juden? – a potem nad głowami narasta łoskot, Niemcy weszli przez okienko na dach.

      Potem niemiecki podkuty grzmot, dudniący w czarnym blaszanym niebie, milknie. Poniżej słychać podstępne, ciche uderzenia – ktoś opukuje ściany. W kryjówce zapada cisza, pełna cierpienia, mięśnie ramion i karków są napięte, oczy wybałuszone, usta otwarte.

      Mała Swietłana, słysząc rytmiczne postukiwanie w ścianę, podjęła swój bezsłowny lament. Wtem płacz dziewczynki się urwał, Dawid spojrzał w jej stronę i napotkał szalony wzrok matki Swietłany, Rebeki Buchman.

      Potem raz czy dwa na krótką chwilę przypomniał sobie te oczy i zwisającą jak u szmacianej lalki głowę dziewczynki.

      Za to wszystko, co działo się przed wojną, pamiętał w najdrobniejszych szczegółach i często wspominał. W wagonie, niczym staruszek, żył przeszłością, pielęgnował ją i kochał.

      48

      Dwunastego grudnia były urodziny Dawida, więc mama kupiła mu książkę z bajkami. Szary koziołek stał na polanie, a mroczny las, który ją otaczał, wydawał się tym bardziej złowieszczy. Spośród czarnobrązowych pni, muchomorów i psich grzybów wyłaniała się czerwona paszcza z wyszczerzonymi kłami i zielone wilcze ślepia.

      Tylko Dawid wiedział, że zaraz dojdzie do morderstwa. Tłukł pięścią w stół, zasłaniał polankę dłonią przed wilkiem, ale wiedział, że nie zdoła ocalić koziołka.

      W nocy krzyczał:

      – Mamo, mamo, mamo!

      Matka budziła się i płynęła do niego jak obłok przez ciemność nocy. Wówczas Dawid ziewał błogo, czując, że największa siła na świecie obroni go przed leśnym mrokiem.

      Kiedy był trochę starszy, bał się czerwonych psów z Księgi dżungli. Którejś nocy pokój zapełnił się czerwonymi drapieżnikami, a Dawid przekradł się boso przez wysuniętą szufladę komody do łóżka matki.

      Kiedy miał wysoką gorączkę i majaczył, zwidywał mu się zawsze ten sam obraz: leży na piaszczystej nadmorskiej plaży, a drobne fale, wielkości małego paluszka, łaskoczą jego ciało. Nagle na horyzoncie unosi się bezszelestnie olbrzymia fala, która ciągle rośnie i gwałtownie się zbliża. Jeszcze chwila, a góra czarnoniebieskiej wody runie na leżącego na ciepłym piaseczku Dawida. To było straszniejsze niż wilk i czerwone psy.

      Rankiem mama wychodziła do pracy, a on szedł na kuchenne schody i wlewał mleko z kubeczka do puszki po krabach. Wiedziała o tym bezpańska kotka z cienkim długim ogonem, bladym nosem i załzawionymi oczami. Kiedyś sąsiadka powiedziała, że o świcie przyjechali ludzie ze skrzynką i zabrali, Bogu dzięki, wstrętną kotkę żebraczkę do instytutu.

      – Dokąd mam iść, gdzie jest ten instytut?

      – Przecież to niemożliwe, zapomnij o tym nieszczęsnym kocie – mówiła mama, widząc jego błagalne spojrzenie. – Jak ty będziesz żył na tym świecie? Nie można być takim przewrażliwionym.

      Chciała go posłać na letni obóz dziecięcy, a on płakał, prosił ją, klaskał rozpaczliwie w dłonie i krzyczał:

      – Obiecuję, że pojadę do babci, tylko nie wysyłaj mnie na obóz!

      Kiedy matka odwoziła go do babci na Ukrainę, w pociągu prawie nic nie jadł – zdawało mu się, że nie wypada jeść jajka na twardo albo wyjmować kotleta z zatłuszczonego papieru.

      Mama została z Dawidem u babci pięć dni, ale w końcu musiała wracać do pracy. Żegnając się z nią, nie płakał, tylko mocno objął ją rękami za szyję, a mama powiedziała:

      – Udusisz mnie, głuptasie. Tutaj masz mnóstwo tanich truskawek, a za dwa miesiące przyjadę po ciebie.

      Koło domu babci Rozy był przystanek autobusu, który dowoził ludzi z miasta do zakładów garbarskich. Po ukraińsku przystanek nazywał się zupynka.

      Zmarły dziadek był działaczem Bundu, człowiekiem znanym; przed laty mieszkał w Paryżu. Babcię szanowano za to i często wyrzucano z pracy.

      Z otwartych okien słychać było głos spikera: Uwaha, uwaha, howoryt’ Kyjiw…

      W dzień ulica była pusta, ożywiała się, kiedy szli nią uczniowie i uczennice z technikum garbarskiego; krzyczeli do siebie przez ulicę: „Bella, zdałaś? Jaszka, chodź, będziemy wkuwać marksizm!”.

      Pod wieczór wracali do domu robotnicy z zakładów, sprzedawcy, monter Soroka z miejskiej rozgłośni radiowej. Babcia pracowała w radzie zakładowej przychodni.

      Kiedy babci nie było, Dawid wcale się nie nudził.

      Koło domu, w zapomnianym, bezpańskim sadzie, wśród zmarniałych, bezpłodnych jabłoni, pasła się stara koza, brodziły znaczone farbą kury, a po trawkach pełzały nieme mrówki. Hałaśliwie, pewnie zachowywały się tamtejsze mieszczuchy – wrony, wróble, a jak nieśmiałe wiejskie diwczyny – odwiedzające sad ptaki polne, których nazw Dawid nie znał.

      Usłyszał wiele nowych słów, brzmiały