Możliwe, że ma pan rację, trudno będzie jednak cokolwiek udowodnić. Armia brytyjska raczej mi w tym nie pomoże, prawda?
– Ktoś musi wiedzieć, co się stało – wtrącił Eugene. – Jeżeli wydano oficjalny rozkaz porwania dziewcząt, musi on być odnotowany w jakichś dokumentach, nawet po tylu latach. A jeśli nawet nie było takiego rozkazu, nikt mi nie wmówi, że nie prowadzono na ten temat rozmów, nie pisano o tym.
– To są tylko domysły – wtrącił Liam. – Bardzo luźne domysły. Możemy jednak przynajmniej się dowiedzieć, kiedy naprawdę zabito te kobiety.
Katie zastanawiała się przez chwilę, czy nie wspomnieć o szmacianych laleczkach. Być może wtedy mężczyźnie coś by zaświtało w głowie. Postanowiła jednak przemilczeć tę sprawę. Laleczki były jedynym elementem, który mógłby potwierdzić autentyczność podsuwanych jej hipotez lub dowodów.
– Raczej nie ma co liczyć, że pański wuj spisywał swoje doświadczenia i wspomnienia w jakimś pamiętniku… – rzuciła.
Staruszek pociągnął nosem.
– Nie potrafił pisać. Mój ojciec jako pierwszy w rodzinie zdobył jakieś wykształcenie, Panie, świeć nad jego duszą. Był z tego bardzo dumny. Właśnie dlatego dopilnował, żebym posiadł dar władania językiem.
– Już wiem, kim pan jest – rzuciła Katie. – Jack Devitt, autor Krwi moich ojców.
Starzec, milcząc, uniósł szklankę w toaście.
Zostawili Eugene’a Ó Béarę i Jacka Devitta z ich drinkami i pomagając sobie łokciami, wydostali się z Crow Bar na szarą, ale jasną ulicę. Z kominów Murphy’s Brewery unosił się dym, a w powietrzu dawał się wyczuć cierpki zapach chmielu i słodu, niczym wyziewy z krematorium.
– I co o tym myślisz? – zapytał Liam Fennessy, kiedy przechodzili przez jezdnię, zmierzając w kierunku mondeo Katie. – Prawdziwa historia czy też stare feniańskie brednie?
– Nie wiem. Chciałabym jednak, żebyś spróbował odszukać wszystko co się da o tych jedenastu zaginięciach. Niech Patrick przejrzy stare archiwa policyjne i sprawdzi nekrologi w gazetach. Może uda się nam poznać nazwiska tych kobiet, może dotrzemy do ich rodzin, przynajmniej niektórych. Jeśli Devitt ma rację, będziemy w stanie zidentyfikować ofiary dzięki testom DNA.
– Rozkaz, szefie.
– Chcę poznać także wszystkie akty i zapisy notarialne dotyczące farmy Meaghera, sięgające tak daleko w przeszłość, jak tylko można. Chciałabym się dowiedzieć, kto był jej właścicielem w tysiąc dziewięćset piętnastym roku.
– Założę się o sporą sumkę, że był to Anglik.
Rozdział 11
Wysadziwszy Liama w centrum miasta, Katie pojechała do Monkstown, żeby spotkać się z ojcem. Monkstown leży na zachodnim brzegu zatoki Cork i kiedy Katie spoglądała ponad szerokimi na prawie kilometr wodami Cobh, mogła dostrzec ciemne wiązy otaczające jej rodzinny dom po wschodniej stronie. Mżył jednak deszcz i w tej chwili trudno było dojrzeć nawet prom kursujący pomiędzy Monkstown i Cobh.
Jej ojciec miał szarozielony wiktoriański dom stojący na wzniesieniu, z którego rozpościerał się ładny widok na port. W sypialni zawsze trzymał lornetkę, przez którą obserwował liniowce oceaniczne i statki wycieczkowe wpływające do portu i wypływające w morze. Od dnia śmierci matki Katie, czyli od lipca przed dwoma laty, z każdą kolejną wizytą dom wydawał się jej coraz zimniejszy i coraz bardziej wilgotny. Dobry duch matki opuścił go chyba już na zawsze.
Ponieważ Paul pojechał wzdłuż wybrzeża do Youghal, żeby „uporządkować pewne interesy”, Katie zatelefonowała do ojca i zaproponowała, że przyrządzi mu duszoną jagnięcinę, jedno z jego ulubionych dań i specjalność kuchni matki. Zawsze lubiła gotować, szczególnie tradycyjne irlandzkie potrawy, i gdyby nie wstąpiła do Gardy, zapewne skończyłaby w Ballymaole kurs gotowania i otworzyłaby własną restaurację. Niestety, nie miała braci, którzy mogliby wstąpić do Garda Síochána, więc Katie czuła, że przynajmniej jedno dziecko McCarthych musi kontynuować rodzinną tradycję.
Zaparkowała samochód na drodze przed bramą i po stromych stopniach wspięła się do drzwi frontowych. Mżawka przechodziła w drobny deszcz i w ogrodzie przed domem, na wyschniętych glicyniach i dawno obumarłych daliach, lśniła woda. Na kamienistych ścieżkach pojawiła się trawa. Kiedy żyła matka, ogród zawsze utrzymany był w nienagannym stanie.
Minęło sporo czasu, zanim ojciec otworzył drzwi, a kiedy to zrobił, przez moment sprawiał wrażenie, jakby nie rozpoznawał własnej córki. Był niskim mężczyzną, teraz jeszcze trochę przygarbionym, i strasznie chudym. Pod skórą na jego czole, a także na czasami obnażanych ramionach wyraźnie widać było żyły. Tego dnia miał na sobie wyświechtany rozpinany beżowy sweter i znoszone kapcie ze sztruksu.
– Proszę bardzo, kto przyszedł – powiedział, jakby był zdziwiony.
– Mówiłam, że cię odwiedzę, nie pamiętasz?
– Tak, mówiłaś. Czasami jednak myślę sobie, że nie przyjdziesz, nawet jeżeli mi to obiecasz.
– Tato, dlaczego dzisiaj tak pomyślałeś? Przecież zadzwoniłam do ciebie.
– Czemu stoisz w progu?
– Otrząsam się z deszczu i czekam, aż mnie zaprosisz do środka.
– Nie potrzebujesz zaproszenia, Katie. To jest także twój dom.
Weszła do dużego, ciemnego holu. Zapach wilgoci był silniejszy, niż kiedy odwiedziła ojca ostatnim razem, we wrześniu. Po dwóch stronach stały stare kanapy mające podłokietniki tylko z jednej strony, a w rogu sennie tykał zegar umieszczony w posępnej, długiej skrzyni. Na wyższe piętra wiodły szerokie, kręte schody. Nigdzie nie było widać kwiatów.
Katie pocałowała ojca. Jego policzek kłuł, jakby starszy pan niestarannie się ogolił.
– Jak się masz? – zapytała. – Dobrze się odżywiasz?
– Och, znasz przecież i mnie, i moje niezrównane omlety.
– Tato… – Westchnęła. Nie musiała mówić nic więcej. Stał w drzwiach salonu, niewyraźna sylwetka w szarym, jakby zamglonym świetle, smutny, apatyczny i wciąż niepogodzony z utratą żony. Nic nie mogło oddać mu jej z powrotem, nawet kotlety jagnięce i ziemniaki, które Katie kupiła specjalnie dla niego w Tesco.
Postawiła torbę z zakupami na podłodze i zdjęła płaszcz. Ojciec wszedł do salonu i nalał dwa kieliszki sherry.
– Sláinte – powiedział, kiedy znalazła się obok niego. – Jesteś najlepszą córką, jaką mogłem sobie wymarzyć.
– Sláinte.
Usiedli obok siebie na zielonej, obitej aksamitem wiktoriańskiej kanapie. Nad kominkiem wisiał ponury obraz olejny przedstawiający ludzi wędrujących przez las. W rogach pokoju stały stoliki z różnymi drobiazgami: od szklanych przycisków do papieru po figurki z miśnieńskiej porcelany i dziwną brązową statuetkę mężczyzny z plecakiem, grającego na flecie. Kiedy Katie była małą dziewczynką, wyobrażała sobie, że statuetka przedstawia zaklętego muzykanta nawołującego dzieci, by przyszły do niego, do zaczarowanej krainy za górami.
– Widziałem cię w wiadomościach telewizyjnych – powiedział ojciec.
Katie zawsze uważała, że ojciec ma niebieskie oczy, teraz jednak nie było w nich widać żadnego wyraźnego koloru. Czy kiedy człowiek się starzeje, wszystko w nim blaknie, nawet kolor oczu?
– Chodzi o te kości w Knocknadeenly, prawda? Rzeczywiście, mówiłam