piłką do dołka. Szczerze mówiąc, średnio mi to wychodzi. Za to w grze, którą tu ze sobą prowadzimy, jestem mistrzem, panie Maitland. I jak powie panu wielce szanowny pan Gold, możemy zatrzymać pana na czterdzieści osiem godzin bez przedstawienia zarzutów. Nie potrzeba nam jednak aż tyle czasu. Jeśli dziś nie zdołamy wyjaśnić tej sprawy, w poniedziałek z samego rana zabierzemy pana do sądu, gdzie zostanie pan postawiony w stan oskarżenia. Do tego czasu o pańskim aresztowaniu dowie się cały stan, więc może pan liczyć na wielkie zainteresowanie mediów. Nie wątpię, że fotografowie uchwycą pana od tej lepszej strony.
Przekonany, że ostatnie słowo należało do niego, Samuels pomaszerował niemal dumnym krokiem do drzwi (Ralph domyślał się, że wciąż był rozdrażniony komentarzem Terry’ego na temat koguta). Zanim zdołał je otworzyć, Terry zawołał:
– Hej, Ralph.
Ralph się odwrócił. Terry wydawał się spokojny, co w tych okolicznościach było niezwykłe. A może nie. Ci najbardziej bezwzględni, socjopaci, po pierwszym szoku czasem odnajdują ten spokój, zbierają siły przed długą walką. Ralph widział to nie pierwszy raz.
– Obiecałem Howiemu, że będę milczał, dopóki nie przyjdzie, chcę ci jednak coś powiedzieć.
– Śmiało. – To Samuels. Starał się nie okazywać zapału, ale mina mu zrzedła, kiedy usłyszał następne słowa Terry’ego:
– Derek grał skróty najlepiej ze wszystkich zawodników, jakich miałem.
– O nie. – Ralph słyszał w swoim głosie drżące vibrato furii. – Nie waż się. Nie chcę słyszeć imienia mojego syna w twoich ustach. Ani dziś, ani nigdy.
Terry kiwnął głową.
– Wiem, co czujesz, bo ja nigdy nie chciałem zostać aresztowany na oczach mojej żony, córek i tysiąca innych ludzi, w tym wielu moich sąsiadów. Dlatego nie obchodzi mnie, co chcesz słyszeć, a czego nie. Posłuchaj mnie chwilę. Myślę, że jesteś mi to winien po tym, jak się ze mną obszedłeś.
Ralph otworzył drzwi, ale Samuels położył dłoń na jego ramieniu, pokręcił głową i lekkim ruchem oczu wskazał kamerę w kącie; paliło się na niej małe czerwone światełko. Ralph ponownie zamknął drzwi i odwrócił się do Terry’ego, zaplatając ramiona na piersi. Podejrzewał, że jego odpłata za publiczne aresztowanie będzie bolesna, ale Samuels miał rację − podejrzany, który mówi, zawsze jest lepszy od podejrzanego, który trzyma gębę na kłódkę do przyjścia adwokata. Bo jedno słowo może pociągnąć za sobą następne.
– Derek miał metr czterdzieści pięć, może metr pięćdziesiąt wzrostu, kiedy grał w juniorach. Widziałem go od tego czasu… w zeszłym roku nawet próbowałem go namówić do gry w lidze miejskiej… i przybyło mu kilkanaście centymetrów. Założę się, że kiedy skończy liceum, będzie wyższy od ciebie.
Ralph czekał.
– Był mikrusem, ale na pozycji pałkarza nie znał strachu. Wielu się boi, on jednak dzielnie stawał naprzeciwko miotaczy, którzy rzucali ile sił i nie dbali o to, dokąd poleci piłka. Kilka razy oberwał, ale nigdy się nie poddawał.
To była prawda. Kiedy D po niektórych meczach zdejmował strój bejsbolowy, Ralph widział siniaki na jego tyłku, udzie, ramieniu, barku. Raz miał idealnie równe sinoczarne kółko na karku. Jeanette wściekała się na widok tych urazów, a fakt, że Derek nosił kask ochronny, nie był dla niej żadnym pocieszeniem; ilekroć wchodził na stanowisko pałkarza, ściskała ramię Ralpha prawie do krwi, drżała, że mały kiedyś w końcu dostanie między oczy i zapadnie w śpiączkę. Ralph przekonywał, że nie ma takiego zagrożenia, ale był niemal równie zadowolony jak Jeannie, kiedy Derek przerzucił się na tenis. Piłki były bardziej miękkie.
Terry wychylił się i, o dziwo, lekko uśmiechnął.
– Dzieciaki tak niskie często zmuszają miotaczy do błędów… prawdę mówiąc, poniekąd na to liczyłem dzisiaj, kiedy wpuściłem na boisko Trevora Michaelsa… ale Derek chciał zdobywać bazy sam, nie liczyć na cudze gafy. Próbował odbijać każdą piłkę, czy szła nad bazą, czy obok, nad jego głową, czy nisko nad ziemią. Niektóre dzieciaki zaczęły na niego wołać Świstek Anderson, bo piłki tylko świszczały mu koło ucha, potem ktoś zmienił to na Swiffer, od nazwy mopa, i przezwisko się przyjęło. Przynajmniej na jakiś czas.
– Bardzo ciekawe – powiedział Samuels. – Ale może jednak pomówimy o Franku Petersonie?
Terry nie odrywał wzroku od Ralpha.
– Krótko mówiąc, kiedy się zorientowałem, że chłopak uparcie nie chce czekać na błędy przeciwnika, nauczyłem go grać skróty. Wielu jego rówieśników, dziesięcio-, jedenastolatków, wzbrania się przed tym. Wiedzą, na czym to polega, ale nie chcą trzymać kija przed sobą, zwłaszcza kiedy są na wprost silnego miotacza. Myślą o tym, jak bardzo będą bolały palce, jeśli dostaną w nie piłką. Derek był inny. Twój chłopak miał kupę ikry. Poza tym szybko biegał i wiele razy, kiedy kazałem mu odbić piłkę lekko na zasadzie „ciebie wyautują, ale ktoś inny w tym czasie zdobędzie punkt”, ostatecznie zajmował bazę.
Ralph nie kiwnął głową, w żaden sposób nie okazał, że go to obchodzi, ale wiedział, o czym mówi Terry. Bił brawo po wielu z tych skrótów i widział, jak mały śmigał od bazy do bazy, jakby włosy mu się fajczyły i tyłek się od nich zajmował.
– Trzeba go było tylko nauczyć ustawiać kij pod odpowiednim kątem – powiedział Terry i podniósł dłonie, żeby zademonstrować. Były umorusane ziemią, pewnie od rzucania piłek na treningu przed dzisiejszym meczem. – Przechylasz w lewo, piłka turla się w stronę trzeciej bazy. Przechylasz w prawo, w stronę pierwszej bazy. Nie wolno wysuwać kija do przodu, bo wtedy piłka przeważnie leci prosto do miotacza, wystarczy lekko nim szarpnąć w ostatnim ułamku sekundy. Szybko się uczył. Dzieciaki przestały nazywać go Swifferem i nadały mu nową ksywkę. Bywało, że pod koniec meczu mieliśmy chłopaków na pierwszej i trzeciej bazie, i przeciwnicy z góry wiedzieli, że Derek zagra skrót; nie robił żadnych zmyłek, ustawiał kij w poprzek, kiedy tylko miotacz brał zamach, i cała ławka rezerwowych wrzeszczała: „Puknij to, Derek, puknij to!”. Ja i Gavin też. I tak właśnie wołali na niego przez cały ostatni rok, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo okręgu. Puknij To Anderson. Wiedziałeś o tym?
Ralph nie wiedział. Może dlatego, że to była jedna z tych spraw, które zostają w szatni. Wiedział za to, że tamtego lata Derek bardzo dojrzał. Częściej się śmiał, po meczach chciał zostać na stadionie, zamiast wracać do samochodu ze spuszczoną głową i smętnie zwisającą rękawicą.
– Zawdzięczał to głównie sobie, trenował jak szatan, dopóki tego nie opanował… ale to ja namówiłem go, żeby spróbował takiego zagrania. – Terry zawiesił głos, po czym bardzo cicho dodał: − A ty robisz mi coś takiego. Na oczach wszystkich robisz mi coś takiego.
Ralphowi zapłonęły policzki. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Samuels już wyprowadzał go na zewnątrz, prawie ciągnął za sobą. Prokurator zatrzymał się tylko na chwilę, żeby rzucić przez ramię:
– Nie Ralph ci to zrobił, Maitland. Ani nie ja. Sam to sobie zrobiłeś.
Po chwili obaj znów patrzyli przez lustro weneckie. Samuels zapytał Ralpha, czy wszystko z nim w porządku.
– Tak – powiedział, choć policzki nadal go paliły.
– Niektórzy z nich są mistrzami prowokacji. Wiesz o tym, prawda?
– Tak.
– I wiesz, że to zrobił, prawda? Nie miałem jeszcze sprawy, w której wszystko byłoby tak oczywiste.
I to mnie niepokoi, pomyślał Ralph. Wcześniej nie niepokoiło, ale teraz tak. Nie powinno, bo Samuels ma rację, a jednak.
– Zwróciłeś uwagę na jego dłonie?