już tak – przekleństwo telefonów komórkowych – i wkrótce podzielą się tą wiedzą z pozostałymi.
Jeden z policjantów stanowych wyszedł na ulicę i podniósł dłoń. Zatrzymała się i opuściła szybę.
– Pani Marcia Maitland?
– Tak. Nie mogę się dostać do garażu, kiedy te samochody zastawiają mój podjazd.
– Proszę zaparkować tam, przy krawężniku. – Wskazał za jeden z radiowozów.
Marcy odczuła pokusę, żeby wychylić się przez otwarte okno i wrzasnąć temu człowiekowi w twarz: To MÓJ podjazd! MÓJ garaż! Zabierzcie stąd swój szajs!
Zamiast tego zjechała na bok i wysiadła. Chciało się jej sikać, i to bardzo. Pewnie wstrzymywała się od czasu, kiedy glina skuł Terry’ego, i dopiero teraz to sobie uświadomiła.
Jeden z pozostałych policjantów mówił coś do nadajnika na ramieniu, gdy zza rogu domu, z walkie-talkie w dłoni, wyłoniło się żywe ukoronowanie tego koszmarnie surrealistycznego wieczoru: kobieta w mocno zaawansowanej ciąży, ubrana w kwiecistą sukienkę bez rękawów. Przeszła przez trawnik Maitlandów tym osobliwym kaczym – prawie kolebiącym się – chodem, który mają chyba wszystkie ciężarne pod koniec ostatniego trymestru. Nie uśmiechnęła się, podchodząc do Marcy. Na jej szyi wisiał laminowany identyfikator. Do sukienki, na krzywiźnie ogromnej piersi, przyczepiona była odznaka policji Flint City, pasująca do całego zestawu jak psie ciasteczko do pateny na hostię.
– Pani Maitland? Detektyw Betsy Riggins.
Wyciągnęła dłoń. Marcy jej nie uścisnęła. I choć Howie ją uprzedzał, co się będzie działo, zapytała:
– Czego chcecie?
Riggins spojrzała za ramię Marcy. Stał tam jeden z policjantów stanowych. Chyba szef tego kwartetu, bo miał paski na rękawie. W wyciągniętej dłoni trzymał kartkę.
– Pani Maitland, jestem porucznik Yunel Sablo. Mamy nakaz przeszukania tego budynku i zarekwirowania rzeczy należących do pani męża, Terence’a Johna Maitlanda.
Chwyciła kartkę. U góry widniały wydrukowane gotycką czcionką słowa: „Nakaz rewizji”. Dalej było jakieś prawnicze ple-ple, podpisane u dołu nazwiskiem, które w pierwszej chwili mylnie odczytała jako „sędzia Crater”. A on aby nie zaginął wiele lat temu? ‒ pomyślała, po czym zamrugała, żeby osuszyć oczy – może z potu, może z łez – i zobaczyła, że to Carter, nie Crater. Nakaz nosił dzisiejszą datę i wyglądało na to, że podpisany został niespełna sześć godzin wcześniej.
Odwróciła go na drugą stronę i zmarszczyła brwi.
– Nie ma tu listy rzeczy, które was interesują. Czy to znaczy, że możecie wziąć nawet jego majtki, jeśli chcecie?
Betsy Riggins, która wiedziała, że zabiorą wszystkie pary majtek – męskich i damskich – które znajdą w koszu z brudami Maitlandów, powiedziała:
– Podejmiemy decyzję według własnego uznania, pani Maitland.
– Według waszego uznania? Waszego uznania? Gdzie my jesteśmy? W nazistowskich Niemczech?
– Prowadzimy śledztwo w sprawie najbardziej bestialskiego zabójstwa w tym stanie podczas dwudziestu lat mojej służby. I zabierzemy wszystko, co uznamy za stosowne. Przez grzeczność zaczekaliśmy z tym, aż wróci pani do domu…
– Wsadźcie sobie swoją grzeczność. Co zrobilibyście, gdybym przyjechała późno? Wyważylibyście drzwi?
Riggins wyglądała, jakby fatalnie się czuła – nie z powodu tego pytania, pomyślała Marcy, tylko z uwagi na pasażera, którego nosiła w sobie tego upalnego lipcowego wieczoru. Powinna siedzieć w klimatyzowanym domu i odpoczywać. Marcy jednak miała to gdzieś. Łupało ją w głowie, pęcherz pękał, oczy wzbierały łzami.
– Tylko w ostateczności – odparł policjant stanowy z pierdółkami na rękawie. – Ale na mocy nakazu, który pani pokazałem, mielibyśmy pełne prawo tak zrobić.
– Proszę nas wpuścić, pani Maitland – znów odezwała się Riggins. – Im szybciej zaczniemy, tym szybciej będzie pani miała nas z głowy.
– Ej, Loot – zawołał jeden z policjantów stanowych. – Sępy się zlatują.
Marcy się odwróciła, akurat gdy zza rogu wyłonił się wóz transmisyjny z jeszcze opuszczoną anteną satelitarną na dachu. Za nim nadciągał SUV z wielkimi białymi literami „KYO” na masce. Dalej, prawie na zderzaku pojazdu, jechał wóz transmisyjny innej stacji.
– Proszę wejść z nami do środka. – Riggins już prawie namawiała. – Nie radzę stać na chodniku, kiedy tu dotrą.
Marcy poddała się, myśląc, że być może to jej pierwsza kapitulacja z wielu. Straci swoją prywatność. Swoją godność. Jej dzieci stracą poczucie bezpieczeństwa. A co będzie z jej mężem? Czy Terry’ego też będzie musiała stracić? Wykluczone. To, o co go oskarżają, to zupełny obłęd. Równie dobrze mogliby mu zarzucić uprowadzenie dziecka Lindbergha.
– Dobrze. Ale nie będę z wami rozmawiać, więc nawet nie próbujcie o nic pytać. I nie muszę wam oddać mojego telefonu. Tak powiedział mój adwokat.
– W porządku. – Riggins wzięła ją za ramię, choć, zważywszy na jej gabaryty, powinno być raczej odwrotnie: to Marcy powinna podtrzymywać tę kobietę, żeby się nie potknęła i nie upadła na swój ogromny brzuch.
Chevy tahoe należący do stacji KYO – „Ki-Jo”, jak o sobie mówili – zatrzymał się na środku ulicy i jedna z ich korespondentek, ta ładna blondynka, wyskoczyła tak szybko, że spódniczka podjechała jej do bioder. Nie umknęło to policjantom stanowym.
– Pani Maitland! Pani Maitland, tylko parę pytań!
Marcy nie pamiętała, że wysiadając z samochodu, wzięła torebkę, ale miała ją na ramieniu − i teraz bez trudu wyjęła klucz z bocznej kieszonki. Gorzej było, kiedy spróbowała otworzyć nim drzwi. Ręka za mocno jej drżała. Riggins nie zabrała klucza, ale objęła dłonią dłoń Marcy i pomogła wsunąć go do zamka.
Za plecami usłyszała:
– Pani Maitland, czy to prawda, że pani mąż został aresztowany za zabójstwo Franka Petersona?
– Cofnąć się – powiedział jeden z policjantów stanowych. – Macie zostać na chodniku.
– Pani Maitland!
Już były w środku. Tak było dobrze, nawet z ciężarną detektyw u boku, jednak dom wyglądał inaczej i Marcy wiedziała, że już nigdy nie będzie taki jak kiedyś. Pomyślała o kobiecie, która wyszła stąd ze swoimi córkami, roześmiana i podekscytowana jak one, i to było tak, jakby wspominać kobietę, którą kochałaś, ale która umarła.
Nogi ugięły się pod nią i opadła na ławę w przedpokoju, na której dziewczynki siadały zimą, żeby włożyć buty. Na której czasem (jak dziś) siadał Terry, żeby jeszcze raz przejrzeć skład drużyny, zanim pojedzie na mecz. Betsy Riggins zwaliła się obok niej ze stęknięciem ulgi; jej mięsiste prawe biodro uderzyło w mniej nabite lewe biodro Marcy. Policjant z pierdółkami na rękawie, Sablo, i dwaj inni przeszli przez przedpokój, nie patrząc na nie i naciągając na dłonie niebieskie foliowe rękawice. Na butach mieli już nakładki w identycznym odcieniu niebieskiego. Marcy domyślała się, że czwarty pilnuje tłumu reporterów. Tłumu reporterów przed ich domem na sennej Barnum Court.
– Muszę się wysikać – powiedziała do Riggins.
– Ja też – odparła detektyw. – Poruczniku Sablo! Można na słówko?
Ten z pierdółkami na rękawie zawrócił i podszedł do ławy. Pozostali dwaj zniknęli w kuchni, gdzie nie znajdą nic bardziej złowrogiego od połówki