Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc


Скачать книгу

      – Mogę cię nauczyć – zaproponowała, odgarniając włosy z zaczerwienionego czoła. – Więc jak długo tu zostaniesz?

      – Nie wiem.

      – Moja mama mówi, że naprawdę nie jesteś moją siostrą, chociaż tak mówisz.

      – Nigdy nie powiedziałam, że jestem – skłamała Mariam.

      – Ona mówi, że powiedziałaś. Nie obchodzi mnie to. To znaczy nie przeszkadza mi, jeśli tak powiedziałaś, ani czy jesteś moją siostrą. Nie przeszkadza mi to.

      Mariam położyła się.

      – Jestem zmęczona.

      – Moja mama mówi, że twoja mama powiesiła się przez dżinna.

      – Możesz już przestać? – poprosiła Mariam, odwracając się na drugą stronę. – To znaczy, zatrzymać muzykę.

      Tego dnia odwiedziła ją również Bibi dżun. Kiedy przyszła, padało. Opadła z trudem na krzesło obok łóżka Mariam i skrzywiła się.

      – Ten deszcz, Mariam dżun, to zbrodnia dla mojego biodra, po prostu zbrodnia. Mówię ci. Mam nadzieję… Och, chodź tu do mnie, moje dziecko. Chodź do Bibi dżun. Nie płacz. No już. Biedactwo. Szszsz. Biedne maleństwo.

      Tej nocy Mariam długo nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, wpatrując się w niebo, słuchając kroków na dole, głosów stłumionych przez ściany i uderzeń deszczu o szyby. Kiedy w końcu zasnęła, obudził ją krzyk. Głosy na dole, ostre i rozzłoszczone. Mariam nie mogła zrozumieć słów. Ktoś trzasnął drzwiami.

      Następnego ranka przyszedł do niej mułła Faizullah. Kiedy zobaczyła swego przyjaciela w drzwiach, jego białą brodę i ciepły bezzębny uśmiech, znów poczuła łzy w kącikach oczu. Zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego. Ucałowała mu dłoń jak zwykle, a on pocałował ją w czoło. Przysunęła mu krzesło.

      Pokazał jej Koran, który ze sobą przyniósł, i otworzył go.

      – Nie widzę powodu, abyśmy mieli zrywać z rutyną, prawda?

      – Wiesz, że nie potrzebuję już lekcji, mułło sahebie. Nauczyłeś mnie każdej sury i każdego ajatu Koranu lata temu.

      Uśmiechnął się i podniósł ręce na znak, że się poddaje.

      – Przyznaję się zatem. Zostałem odkryty. Ale mogę wymyślić gorszy powód, żeby cię odwiedzić.

      – Nie potrzebujesz powodów. Nie ty.

      – To bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz, Mariam dżun.

      Podał jej Koran. Trzykrotnie, zgodnie z jego naukami, ucałowała księgę – po każdym pocałunku dotykając jej czołem – i oddała mu ją.

      – Jak się czujesz, moje dziecko?

      – Wciąż myślę – zaczęła Mariam. Musiała przerwać, bo poczuła, że zaciska jej się gardło. – Wciąż myślę o tym, co powiedziała, zanim poszłam. Ona…

      – Nei, nei, nei. – Mułła Faizullah położył dłoń na jej kolanie. – Twoja matka, niech Allah jej wybaczy, była niespokojną nieszczęśliwą kobietą, Mariam dżun. Zrobiła sobie coś strasznego. Sobie, a nie tobie, a także Allahowi. On jej wybaczy, bowiem Allah wszystko wybacza, ale jest zasmucony tym, co uczyniła. On nie akceptuje odbierania życia, czyjegoś ani własnego, albowiem Allah mówi, że życie jest święte. Widzisz… – Przysunął krzesło bliżej i ujął dłoń Mariam w swoje ręce. – Widzisz, znałem twoją matkę, zanim przyszłaś na świat, i uważam, że już wtedy była nieszczęśliwa. Obawiam się, że ziarno tego, co się później stało, zostało już zasiane dawno temu. Chcę przez to powiedzieć, że to nie była twoja wina. To nie była twoja wina, moje dziecko.

      – Nie powinnam była jej zostawiać. Nie powinnam…

      – Przestań. Takie myśli nie są dobre, Mariam dżun. Słuchasz mnie, moje dziecko? Nie są dobre. Zniszczą cię. To nie była twoja wina. To nie była twoja wina. Nie.

      Mariam pokiwała głową, ale choć bardzo tego pragnęła, nie mogła zmusić się, by mu uwierzyć.

      Któregoś popołudnia, tydzień później, rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła wysoka kobieta. Miała jasną karnację, rudawe włosy i długie palce.

      – Nazywam się Afsun – oznajmiła. – Jestem matką Nilufar. Czy mogłabyś się umyć, Mariam, i zejść na dół?

      Mariam powiedziała, że wolałaby zostać w pokoju.

      – Nie, nafahmidi, nie rozumiesz. Musisz zejść na dół. Musimy z tobą porozmawiać. To ważne.

      7

      Dżalil i jego żony usiedli naprzeciw niej przy długim ciemnobrązowym stole. Pomiędzy nimi na środku stołu stał kryształowy wazon ze świeżymi nagietkami i dzban wody. Rudowłosa kobieta, która przedstawiła się jako matka Nilufar, Afsun, siedziała po prawej stronie Dżalila. Pozostałe dwie, Chadidża i Narges, siedziały po jego lewej. Każda z żon miała cienki czarny szal okrywający głowę, ale luźno zawiązany pod szyją, jakby zarzuciły je po namyśle w ostatniej chwili. Mariam, która nie mogła uwierzyć, że noszą żałobę po Nanie, wyobraziła sobie, jak jedna z nich, a może Dżalil, wpada na ten pomysł tuż przed przyjściem Mariam.

      Afsun nalała wody z dzbana i postawiła szklankę przed Mariam na serwetce w kartkę.

      – Dopiero mamy wiosnę, a już jest tak gorąco – powiedziała, wachlując się dłonią.

      – Czy jest ci tu wygodnie? – spytała Narges, ta o drobnym podbródku i czarnych kręconych włosach. – Mamy nadzieję, że jest ci wygodnie. Ta… udręka… to musiało być dla ciebie bardzo bolesne. Bardzo trudne.

      Pozostałe dwie pokiwały głowami. Mariam zauważyła ich wyskubane brwi, słabe, tolerancyjne uśmiechy skierowane w jej stronę. W głowie Mariam rozległo się ostrzegawcze bzyczenie. Paliło ją w gardle. Upiła łyk wody.

      Przez szerokie okno za plecami Dżalila Mariam widziała szpaler kwitnących jabłoni. Pod ścianą przy oknie stała ciemna drewniana serwantka, w niej zegar i zdjęcie Dżalila i trzech chłopców trzymających w rękach rybę. Promienie słońca odbijały się od rybich łusek. Dżalil i chłopcy uśmiechali się.

      – Cóż – zaczęła Afsun – ja, to znaczy my, chcieliśmy, abyś tu przyszła, bo mamy dla ciebie dobre wiadomości.

      Mariam spojrzała na nią.

      Dostrzegła szybką wymianę spojrzeń między kobietami, ponad Dżalilem, który pochylił się nad stołem i wpatrywał niewidzącym wzrokiem w dzban wody. To Chadidża, wyglądająca na najstarszą z nich trzech, skierowała wzrok na Mariam, a ta odniosła wrażenie, że to również zostało omówione i uzgodnione, zanim ją wezwali.

      – Masz kandydata na męża – oznajmiła Chadidża.

      Mariam poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

      – Co mam? – spytała, czując, że ma zdrętwiałe usta.

      – Chastegar. Kandydata. Ma na imię Raszid – ciągnęła Chadidża. – Jest przyjacielem znajomego, z którym twój ojciec prowadzi interesy. Jest Pasztunem. Pochodzi z Kandaharu, ale mieszka w Kabulu, w dzielnicy Deh-Mazang, w dwupiętrowym domu, którego jest właścicielem.

      Afsun potakiwała, a potem dodała:

      – I mówi farsi, tak jak my, jak ty, więc nie będziesz musiała uczyć się paszto.

      Mariam