Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc


Скачать книгу

Wygląda na to, że masz szczęście, dochtar dżun. To jego samochód.

      Mariam wyskoczyła na chodnik. Woźnica uśmiechnął się i odjechał.

      Mariam nigdy dotąd nie dotknęła samochodu. Teraz przesuwała palcami po masce. Samochód Dżalila był czarny, lśniący, a w jego połyskujących kołach widziała swoje odbicie, płaskie i poszerzone. Siedzenia były obite białą skórą. Za kierownicą Mariam zobaczyła okrągłe szklane panele ze wskazówkami.

      Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy w głowie głos matki, drwiącej, wyszydzającej głęboko zakorzeniony blask jej nadziei. Na drżących nogach Mariam podeszła do frontowych drzwi. Obiema dłońmi dotknęła muru. Był taki wysoki, taki przerażający, mur Dżalila. Musiała wyciągnąć szyję, by zobaczyć wierzchołki cyprysów majaczące po drugiej stronie. Cyprysy zakołysały się w powiewie wiatru, a Mariam wyobraziła sobie, że kiwają jej na powitanie. Czuła, że za chwilę zemdleje, ale udało jej się opanować swoje ciało.

      Drzwi otworzyła bosonoga kobieta. Miała tatuaż pod dolną wargą.

      – Przyszłam do Dżalila Chana. Nazywam się Mariam. Jestem jego córką.

      Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę, a potem nagle jakby doznała olśnienia. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech i nagle z przejęciem i niecierpliwością powiedziała szybko:

      – Poczekaj tutaj.

      Zamknęła drzwi.

      Minęło kilka minut. Potem drzwi otworzył jakiś mężczyzna. Był wysoki, szeroki w barach, miał senne oczy i spokojną twarz.

      – Jestem szoferem Dżalila Chana – oznajmił całkiem uprzejmie.

      – Kim?

      – Jego kierowcą. Dżalila Chana nie ma w domu.

      – Widzę jego samochód – oświadczyła Mariam.

      – Wyjechał w pilnych interesach.

      – Kiedy wróci?

      – Nie powiedział.

      Mariam odparła, że poczeka.

      Mężczyzna zamknął bramę. Mariam usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. Był wczesny wieczór i zaczynała być głodna. Zjadła cukierka, którego dostała od woźnicy. Chwilę później kierowca znów się pojawił.

      – Musisz już wracać do domu – rzekł. – Za niecałą godzinę zrobi się ciemno.

      – Jestem przyzwyczajona do ciemności.

      – Zrobi się też zimno. Mogę odwieźć cię do domu. Powiem mu, że tu byłaś.

      Mariam ledwie na niego spojrzała.

      – Wobec tego zabiorę cię do hotelu. Posłuchaj, nikt nie wie, kiedy wróci Dżalil. To może potrwać kilka dni.

      Mariam skrzyżowała ręce na piersiach.

      Kierowca westchnął i spojrzał na nią z lekkim wyrzutem.

      Przez kolejne lata Mariam miała mnóstwo czasu, by zastanawiać się, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby pozwoliła kierowcy odwieźć się do wsi. Ale nie pozwoliła mu na to. Spędziła całą noc przed domem Dżalila. Patrzyła, jak zapada zmierzch, a fasady sąsiednich domów pochłaniają ciemności. Dziewczyna z tatuażem przyniosła jej trochę chleba i ryż, ale Mariam powiedziała, że nie chce jeść. Dziewczyna zostawiła jedzenie obok Mariam. Od czasu do czasu Mariam słyszała kroki gdzieś na ulicy, trzask otwieranych drzwi, stłumione powitania. Zapaliły się światła elektryczne i z okien domów sączyła się słaba poświata. Szczekały psy. Gdy nie mogła już dłużej znieść głodu, zjadła talerz ryżu i chleb. Potem słuchała świerszczy cykających w ogrodach. Nad jej głową na tle jasnego księżyca przesuwały się chmury.

      Rankiem ktoś nią potrząsnął i Mariam się obudziła. Stwierdziła, że w nocy ktoś okrył ją kocem.

      To kierowca potrząsał ją za ramię.

      – Dość tego. Zrobiłaś scenę. Bas. Czas jechać.

      Mariam usiadła i potarła oczy. Bolała ją szyja i plecy.

      – Będę na niego czekała.

      – Spójrz na mnie – rzekł. – Dżalil Chan mówi, że mam cię natychmiast odwieźć do domu. Rozumiesz? Dżalil Chan tak powiedział.

      Otworzył tylne drzwi samochodu.

      – Bija. No chodź – powiedział miękko.

      – Chcę go zobaczyć – oświadczyła Mariam. Jej oczy były pełne łez.

      Kierowca westchnął.

      – Pozwól, że zawiozę cię do domu. No chodź, dochtar dżun.

      Mariam wstała i ruszyła w jego stronę, ale w ostatniej chwili zmieniła kierunek i pobiegła do głównej bramy. Poczuła dłoń kierowcy usiłującą złapać ją za ramię. Wyślizgnęła mu się i wpadła do środka przez uchylone drzwi.

      W ciągu tych kilku sekund, które spędziła w ogrodzie Dżalila, zdążyła zobaczyć lśniącą szklaną konstrukcję z kwiatami w środku, winorośl pnącą się po drewnianych kratach, staw dla ryb zbudowany z szarego kamienia, drzewa owocowe i rosnące wszędzie krzewy o jaskrawych kwiatach. Jej oczy prześlizgnęły się po tym wszystkim, nim odnalazły twarz, po drugiej stronie ogrodu, w oknie na piętrze. Twarz pojawiła się tam tylko na chwilę, na ułamek sekundy, ale jej to wystarczyło. Zdążyła zobaczyć rozszerzone oczy i otwarte usta. A potem twarz znikła. Pojawiła się dłoń, która pociągnęła za sznur. Zasłony zostały zaciągnięte.

      A potem czyjeś ręce wsunęły się pod jej pachy i została uniesiona w powietrzu. Mariam zaczęła kopać. Z kieszeni wysypały się kamyki. Mariam wciąż kopała i płakała, ale mimo to została przeniesiona do samochodu i posadzona na zimnym, skórzanym, tylnym siedzeniu.

      Po drodze kierowca przemawiał do niej powściągliwym, uspokajającym tonem. Mariam go nie słuchała. Przez całą drogę podskakiwała na tylnym siedzeniu i płakała. Były to łzy żalu, złości, rozczarowania. Ale przede wszystkim łzy głębokiego wstydu z powodu tego, że w tak głupi sposób oddała się Dżalilowi, że tak się przejmowała, w co ma się ubrać, martwiła niepasującym hidżabem, szła taki kawał drogi, nie chciała odejść, spała na ulicy jak bezdomny pies. I wstyd jej było za to, że odrzuciła pełne bólu spojrzenie matki, jej spuchnięte oczy. Nana ją ostrzegała i przez cały czas miała rację.

      Mariam wciąż myślała o jego twarzy, tam w oknie. Pozwolił jej spać na ulicy. Na ulicy. Mariam leżała i płakała. Nie chciała usiąść, nie chciała, by ją ktoś zobaczył. Wyobrażała sobie, że tego ranka cały Herat dowiedział się, jak się zhańbiła. Chciała, żeby był przy niej teraz mułła Faizullah, mogłaby położyć głowę na jego kolanach, a on by ją pocieszył.

      Po jakimś czasie droga stała się bardziej wyboista, a maska samochodu unosiła się raz po raz. Wjechali na biegnącą w górę drogę łączącą Herat z Gol Daman.

      Zastanawiała się, co powie Nanie. Jak ją przeprosi? Jak w ogóle spojrzy jej w oczy?

      Samochód zatrzymał się i kierowca pomógł jej wysiąść.

      – Odprowadzę cię – powiedział.

      Dała mu się poprowadzić przez drogę i dalej biegnącym w górę traktem. Przy ścieżce rosło kapryfolium i trojeść. Pszczoły latały wśród kolorowych polnych kwiatów. Kierowca wziął ją za rękę i pomógł jej przejść przez strumień. Potem puścił ją i zaczął opowiadać o tym, jak to wkrótce zaczną wiać od rana do zmierzchu słynne herackie wiatry wiejące sto dwadzieścia dni, a małe czarne muszki zaczną się gorączkowo odżywiać, a potem