Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc


Скачать книгу

w Tacht-e-Safar, jeździł sobie konno ze swoimi wspaniałymi przyjaciółmi.

      Kiedy Dżalil dowiedział się, że ma kolejną córkę, powiedziała Nana, wzruszył ramionami, wciąż głaszcząc konia po grzywie, i został w Tacht-e-Safar przez kolejne dwa tygodnie.

      – Prawda jest taka, że po raz pierwszy wziął cię w ramiona, dopiero kiedy miałaś miesiąc. Rzucił na ciebie okiem, stwierdził, że masz długą buzię, i od razu mi ciebie oddał.

      Mariam z czasem zaczęła powątpiewać również w tę część historii. Tak, Dżalil przyznał, że jeździł wtedy konno w Tacht-e-Safar, ale kiedy otrzymał wiadomość, nie wzruszył ramionami, tylko wskoczył na konia i pognał do Heratu. Wziął ją w ramiona, przesunął kciukiem po jej łuszczących się brwiach i zanucił kołysankę. Mariam nie wyobrażała sobie, że Dżalil mógłby powiedzieć, że ma długą buzię, choć naprawdę jej twarz była pociągła.

      Nana mówiła, że wybrała imię Mariam, ponieważ tak miała na imię jej matka. Dżalil twierdził, że to on wybrał to imię, ponieważ „mariam”, tuberoza, jest ślicznym kwiatkiem.

      – Twoim ulubionym? – spytała Mariam.

      – Tak, jednym z moich ulubionych – odpowiedział Dżalil z uśmiechem.

      3

      Jednym z najwcześniejszych wspomnień Mariam jest odgłos skrzypiących żeliwnych kół taczek podskakujących na kamieniach. Taczki przyjeżdżały raz w miesiącu obładowane ryżem, mąką, herbatą, cukrem, oliwą do gotowania, mydłem i pastą do zębów. Pchali je przyrodni bracia Mariam, zazwyczaj był to Mohsen i Ramin, czasem Ramin i Farhad. Pod górę, po zabłoconej ścieżce, kamieniach i żwirze, przez dziury i chaszcze chłopcy na zmianę pchali taczki aż do strumienia. Tam wózek trzeba było rozładować i przenieść wszystkie produkty na drugą stronę. Potem przeprowadzali taczki przez strumień i znów je ładowali. Kolejne dwieście metrów pchania, tym razem przez wysokie gęste trawy, pomiędzy kępami krzaków. Żaby uciekały im z drogi. Bracia odganiali muchy ze swoich spoconych twarzy.

      – Ma służących – zauważyła Mariam. – Mógłby wysłać służących.

      Turkot kół sprawił, że Mariam i Nana wyszły na zewnątrz. Mariam na zawsze zapamiętała Nanę taką, jak zazwyczaj wyglądała w Dniu Zaopatrzenia: wysoka koścista kobieta, stojąca boso w progu, jej nieruchome oko zmrużone tak, że widać tylko szparkę, ręce skrzyżowane na piersiach w arogancki, drwiący sposób. Krótko obcięte włosy, rozjaśnione od słońca, odkryte i nieuczesane. Wkładała źle dopasowaną szarą koszulę zapiętą pod samą szyję, a w kieszeniach miała kamyki wielkości orzechów.

      Chłopcy siadali nad strumieniem i czekali, aż Mariam i Nana przeniosą produkty do kolby. Dobrze wiedzieli, że nie mogą podejść bliżej niż na trzydzieści metrów, choć Nana nie rzucała zbyt celnie i większość kamyków lądowała daleko od nich. Nana krzyczała na chłopców, wnosząc torby ryżu do domu i wyzywała ich, ale większości tych słów Mariam nie rozumiała. Przeklinała ich matki, robiła do nich pełne nienawiści grymasy. Chłopcy nigdy nie odpowiadali na te wyzwiska.

      Mariam było ich żal. Muszą ich boleć ręce i nogi, myślała ze współczuciem, po pchaniu takiego ciężkiego ładunku. Żałowała, że nie może podać im wody. Ale nic nie mówiła, a gdy do niej machali, nie reagowała. Kiedyś, aby sprawić przyjemność Nanie, Mariam krzyknęła nawet na Mohsena, powiedziała, że jego usta przypominają tyłek jaszczurki – a potem dręczyło ją poczucie winy, wstyd i lęk, że chłopcy powtórzą to Dżalilowi. Ale Nana zaczęła śmiać się tak bardzo, pokazując zepsute przednie zęby, że Mariam pomyślała, że za moment dostanie ataku. Kiedy przestała, popatrzyła na Mariam i powiedziała: „Dobra z ciebie córka”.

      Kiedy taczki były puste, chłopcy wstawali i ruszali w drogę powrotną, a Mariam czekała, aż znikną wśród wysokich traw i kwitnących chwastów.

      – Wchodzisz do środka?

      – Tak, Nano.

      – Śmieją się z ciebie. Naprawdę. Słyszę ich.

      – Już idę.

      – Nie wierzysz mi?

      – Już jestem.

      – Wiesz, że cię kocham, Mariam dżun.

      Rankami budziło ich dalekie beczenie owiec i wysokie dźwięki fletów używanych przez pasterzy z Gol Daman prowadzących stada na trawiaste wzgórze. Mariam i Nana doiły kozy, karmiły kury i zbierały jajka. Razem piekły chleb. Nana nauczyła córkę wyrabiać ciasto, rozpalać piec tandur i rzucać rozwałkowane ciasto na wewnętrzne ściany pieca. Nana nauczyła ją też szyć, gotować ryż i przyrządzać różne potrawy: potrawki z rzepą szalgham, szpinakowe sabzi, kalafior z imbirem.

      Nana nie ukrywała, że nie lubi gości – i w gruncie rzeczy ludzi w ogóle – ale dla kilku osób robiła wyjątek. Był zatem wójt wioski Gol Daman, Habib Chan, brodaty mężczyzna o małej głowie i dużym brzuchu, który przychodził mniej więcej raz w miesiącu w towarzystwie służącego, który niósł kurczaka, a czasem garnek z ryżem kichiri albo koszyk malowanych jajek dla Mariam.

      Potem była pulchna starsza kobieta, nazywana przez Nanę Bibi dżun, której zmarły mąż był kamieniarzem i przyjacielem ojca Nany. Bibi dżun zawsze przychodziła z jedną ze swych sześciu synowych i jednym albo dwoma wnukami. Szła ścieżką, utykając, nabzdyczona, i zawsze odstawiała widowisko, rozcierając sobie biodra i opadając z westchnieniem bólu na krzesło, które przysuwała jej Nana. Bibi dżun również zawsze przynosiła coś dla Mariam – pudełko słodkich diszleme albo koszyk pigw. Dla Nany zawsze miała najpierw narzekania na temat swego podupadającego zdrowia, a potem plotki z Heratu i Gol Daman, które opowiadała powoli i z przyjemnością, a jej synowa cichutko i grzecznie siedziała z tyłu za nią.

      Ale Mariam najbardziej lubiła, oczywiście poza Dżalilem, mułłę Faizullaha, starszego wiejskiego nauczyciela Koranu, miejscowego achunda. Przychodził raz albo dwa razy w tygodniu z Gol Daman i uczył Mariam odmawianych pięć razy dziennie modlitw namaz oraz recytacji Koranu, tak samo jak niegdyś uczył Nanę, kiedy była dzieckiem. To mułła Faizullah nauczył Mariam czytać, cierpliwie zaglądał jej przez ramię, gdy jej usta bezdźwięcznie starały się powtórzyć litery, a palec wskazujący przesuwał się pod każdym słowem, z tak dużym naciskiem, że aż bielały jej paznokcie, zupełnie jakby chciała wycisnąć znaczenie z niezrozumiałych znaków. To mułła Faizullah trzymał jej dłoń, kierował ołówkiem, który ściskała przy każdym wznoszącym się alefie, każdym zawiniętym be, przy każdej z trzech kropek se.

      Był wychudzonym, zgarbionym starcem z bezzębnym uśmiechem i białą brodą sięgającą aż do pasa. Zwykle przychodził sam, a czasem towarzyszył mu jego rudy, kilka lat starszy od Mariam syn Hamza. Kiedy się zjawiał, Mariam całowała go w rękę – to było tak, jakby całowała wiązkę gałązek pokrytych cienką warstwą skóry – a on całował ją w czoło i zaczynali lekcję. Potem oboje siadali przed kolbą, pogryzali orzeszki pinii, popijali zieloną herbatę i przyglądali się śmigającym między drzewami ptaszkom bolbol. Czasem spacerowali wśród brązowych opadłych liści i olszyn wzdłuż strumienia, w stronę gór. Mułła Faizullah w trakcie przechadzki przesuwał paciorki różańca tasbih i drżącym głosem opowiadał Mariam o tym, co widział w młodości, na przykład o dwugłowym wężu, którego znalazł w mieście Isfahan, w Iranie, na moście o trzydziestu trzech łukach, albo o arbuzie, którego kiedyś rozłupał przed Niebieskim Meczetem w mieście Mazar i odkrył, że nasiona w jednej połówce tworzą słowo „Allah”, a te w drugiej słowo „Akbar”.

      Mułła Faizullah przyznał się Mariam, że czasem sam nie rozumie