las był piękny wyłącznie w ciągu dnia. Nocą wzbudzał grozę.
Dookoła panowały ciemności. Mężczyzna niewiele widział, dostrzegał jedynie zarysy drzew i krzewów. Gdy zadarł głowę, z trudem zauważył niewyraźny plasterek księżyca.
Od jakiegoś czasu strudzony wędrowiec szedł chwiejnym krokiem. Bolało go całe ciało i odnosił wrażenie, jakby zaraz miała mu eksplodować czaszka. Nie pamiętał, jak trafił w to miejsce. Brnął przez dzicz niemalże po omacku. Co chwilę utykał na nierównościach terenu bądź korzeniach. Wyciągał dłonie dla asekuracji przed upadkiem. Jedna z nich pulsowała. Gdy odruchowo dotknął newralgicznego miejsca, odkrył, że brakuje mu kciuka, a z otwartej rany płynie krew.
– Co się stało? – jęczał przerażony.
Obawiał się, że zaraz skręci nogę albo wpadnie do jakiejś dziury, w której zostanie już na wieki. Umrze tam z głodu, wyczerpania lub na skutek skręcenia karku, a jego ciało zostanie rozszarpane przez dzikie zwierzęta i ptactwo. Reszty dokonają robaki, które obiorą kości do czysta.
Powietrze przesycone było zapachem stęchlizny i grzybów. Pod stopami mężczyzny zalegały opadłe z drzew liście. To na nich przeważnie się ślizgał. Były mokre, lepkie i nieprzyjemne. Kiedy upadł, przylgnęły do jego dłoni razem z błotem, pajęczynami i gnijącym poszyciem. Zawył, gdyż uraził okaleczoną dłoń. Przez moment nieporadnie się gramolił. W końcu z wysiłkiem powstał i ruszył dalej. Instynkt samozachowawczy nie pozwalał mu pozostać w dziczy.
Nagle w ciemnościach zamajaczyła otwarta przestrzeń. Mężczyzna znowu potknął się o jakąś przeszkodę. Z trudem utrzymał równowagę. Wymachiwał przez chwilę rękami, lecz nie znalazł żadnego punktu podparcia. Ostatecznie zdołał ustać na chwiejnych nogach. Mimo świadomości, że wyszedł z ciemnej czeluści lasu, nie miał pojęcia, ani gdzie się znajduje, ani jak trafił w tę okolicę. Ból przeszywający na wskroś każdy centymetr ciała przytępił odbiór innych bodźców.
A może wcale nie było ciemno? Może to on niewiele widział, gdyż został oślepiony?! Tylko jak i przez kogo? I skąd do cholery ten szum w jego uszach, przywodzący na myśl przepływający rwący górski strumień?
– Niedobrze – westchnął. – Przecież w Bydgoszczy nie ma potoków! No chyba że to śluza na Kanale Bydgoskim – stwierdził z ogromnym powątpiewaniem.
To była najbardziej świadoma myśl, jaka pojawiła się w głowie mężczyzny w ciągu ostatniego kwadransa. Pociągnęła za sobą powolny powrót pamięci. Na razie jeszcze nader wybiórczy, pozwalający jednakże na stwierdzenie, że nie chodzi o śluzę, gdyż ta zlokalizowana była przy Wyspie Młyńskiej niedaleko Starego Rynku, a on jakimś zadziwiającym przypadkiem trafił w leśne ostępy.
Co teraz?
Nie wiedział, dokąd pójść. Nie miał pojęcia, dokąd dotarł, ani nawet gdzie jest. Wciąż w Bydgoszczy? Gdzieś daleko poza miastem?
Kurwa! Skąd ja się tutaj wziąłem?
Niedowidzące oczy wyłowiły z mroku rozbłyski światła. Intuicja podpowiedziała mężczyźnie, że należy podążać w tamtym kierunku. Może tam zaczynał się dzień, podczas gdy on dreptał na krawędzi nocy? Jasność mogła być wybawieniem od koszmarnej tułaczki w mroku. Kusiła poczuciem bezpieczeństwa i obecnością ludzi, którzy przyszliby mu z pomocą. Może ktoś wyjaśniłby w końcu, co zaszło: dlaczego jest taki obolały i czemu stracił kciuk.
Szum narastał i przechodził w nieprzyjemny gwizd nadjeżdżającego elektrowozu, lecz mężczyzna konsekwentnie szedł dalej na oślep. Zdawał się nie widzieć reflektorów. Pozostawał głuchy na turkot pociągu, sygnały ostrzegawcze oraz przeraźliwy pisk hamulców.
ROZDZIAŁ 1
I tak wszystko to, czego się tknę
W proch i pył obraca się
Nie wiem sam, gdzie miejsce dla mnie jest[2]
[2] Fragment tekstu piosenki Wyspa, drzewo, zamek z repertuaru grupy Perfect. Słowa: Bogdan Olewicz, muzyka: Zbigniew Hołdys.
Samotne serca
Rok 1981
Od śmierci Maurycego Benedykta nie mogła sobie znaleźć miejsca, choć minęło już pół roku. Mieszkanie – do tej pory przytulne – zaczęło nagle sprawiać przygnębiające wrażenie. Ilekroć wzrok kobiety spoczął na pustym fotelu, w którym wcześniej zwykł zasiadać mąż, tylekroć czuła nieprzyjemny ucisk w okolicy żołądka.
– To przez tego starego rupiecia – oznajmiła pewnego dnia Elżuni, gdy ta wpadła z wizytą, przywożąc ze sobą trójkę młodszych pociech.
– Dlaczego nie wyrzucisz go na śmietnik, skoro tak drażni cię jego widok? – zapytała córka.
– Do tej pory było mi go szkoda, gdyż należy do kompletu. To antyk pamiętający jeszcze czasy sprzed pierwszej wojny. Ale może faktycznie powinnam tak zrobić? Jest już stary, wysiedziany. – Spojrzała krytycznie na mebel, którego bliźniaczy brat stał obok. Po przeciwnej stronie stołu umieszczona była elegancka zabytkowa kanapa dla trzech osób. – Ma mocno wytarte obicie, wyślizgane podłokietniki i chyba zapadnięte sprężyny. Mogłabym go wprawdzie oddać do renowacji, ale musiałabym wówczas odświeżyć również całą resztę, która jest świetnie zachowana. Tapicer na pewno nie dobrałby takiej samej tkaniny. Zresztą gdzie dzisiejszym materiałom do przedwojennej jakości? Teraz wszystko zrobione jest, aby zbyć. Tak, jakby robotnicy pracowali nogami, lewymi na dodatek.
– Masz rację, mamo. Dzisiaj faktycznie mamy straszne brakoróbstwo – przyznała skwapliwie córka, choć miała na ten temat odmienną opinię. Wszak u niej w domu były same nowoczesne sprzęty, które po części zaprojektował Tymek, a po części projektanci z Bydgoskich Fabryk Mebli. Wykonano je z najlepszych gatunkowo materiałów, które zwykle przeznaczane były na eksport, ponoć aż do Szwecji, gdzie trafiały do jakiejś dużej sieci sklepów.
Zapadła więc decyzja, że fotel zniknie, a salon zostanie odrobinę przemeblowany, by brak nie raził w oczy.
– Szkoda, że Maria nie przyjechała. Ona ma takie wyczucie stylu i przestrzeni, że na pewno wpadłaby na to, jak powinnam rozmieścić meble – westchnęła Wilimowska.
– Ach… Maria… To już dorosła pannica, nie chce z nami nigdzie jeździć. Żyje swoimi sprawami – odparła Elżbieta, zarumieniona po czubki uszu ze wstydu. Nie potrafiłaby za nic w świecie przyznać przed matką, że kompletnie nie daje sobie rady z wiecznie niezadowoloną latoroślą. I prawdopodobnie zapadłaby się pod ziemię, gdyby przy Benedykcie córka zaczęła z niej pokpiwać i mówić „pani matko”. Ach! Jak ona nie znosiła tego określenia! Nie potrafiła go wyplenić ze słownika Maryśki, a kiedy wspominała o tym mężowi, ten brał stronę ulubienicy i twierdził, że to dość dowcipny zwrot i wymaga szczypty polotu. Też coś! Ona w tym nie widziała ani nic zabawnego, ani świadczącego o wyrafinowaniu.
– Maryśka nie lubi spędzać czasu z nami – wypaliła bez namysłu Hanka, wywołując u matki jeszcze większe zażenowanie.
– Głupstwa opowiadasz, dziecko! – skarciła ją Elżunia.
– A czemu to, moja panno? – Benedykta postanowiła drążyć śliski temat.
– Bo ma wredną naturę – dorzucił Janek.
– Nie chce się z nami bawić. – Kinga także wtrąciła swoje trzy grosze.
– Moi drodzy! Nie możecie oczekiwać od dorosłej panienki, że będą ją wprawiały