to zwykle Eugeniusz. Z jego postaci biła zatrważająca rezygnacja. Kazimierza od razu ogarnęło złe przeczucie.
– Co jest? – zapytał.
Tymoteusz wyprostował plecy. Nawet w świetle latarni widać było, że jest upiornie blady i roztrzęsiony. Na widok brata wstał. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy – w złachanych, brudnych spodniach, ubłoconych butach, z koszulą wystającą niechlujnie zza paska, rozchełstaną na piersi, z oberwanymi guzikami. Jego oczy pałały czy to w rozgorączkowaniu, czy to w szale. Przygarbiony, ze zwieszonymi barkami – sprawiał wrażenie człowieka dźwigającego jakieś monstrualnie ciężkie brzemię.
Kazimierz złapał go za ramiona.
– Wszystko w porządku? Tymek, na litość boską! Powiedz coś, chłopie! Gdzie się tak ubrudziłeś? Miałeś wypadek? Napadł cię ktoś? – usiłował odgadnąć przyczynę tego dziwacznego stanu. Kiedy jednak uważnie spojrzał na brata, nie dostrzegł na jego twarzy śladów pobicia. Chyba że potencjalny agresor nie prał go po pysku, ale w inne miejsca.
– Zabiłem go – powiedział ledwo słyszalnie.
– Co ty mówisz? – Kazimierz zmarszczył brwi, gdyż po prostu uznał, że coś źle usłyszał.
– Zabiłem brata – oznajmił nieco głośniej Tymek.
– Człowieku, mów po ludzku. Nie chcesz chyba powiedzieć…
– Tak. Chcę właśnie to powiedzieć. Zabiłem Eugeniusza.
– Rany boskie! – jęknął milicjant, który z Bogiem i Kościołem niewiele miewał wspólnego. Z wrażenia padł na ławkę. Zasłonił usta dłonią i z przerażeniem spoglądał na stojącego obok mężczyznę, którego masywna zwykle postać nagle wydała mu się jakaś taka… skurczona. – Nie. Nie wierzę. Nie wierzę. Nie wierzę. To nie może być prawda – powtarzał w szoku. – Jak to możliwe? Przecież on siedział za kratami. No… Uciekł, ale na pewno jest gdzieś dobrze ukryty!
– Zadzwonił do mnie. A jeszcze wcześniej wpadł do Zachemu Roman. Powiedział mi o ucieczce małego. Mówił straszne rzeczy. O tym, że przez Gienka wszyscy możemy ucierpieć. Że stracimy pracę, a za udzielanie mu pomocy pójdziemy do ciupy.
– No bo niestety tak mogłoby być – westchnął Kazik.
– Młody do mnie zadzwonił. Prosił, żebym przyszedł pod most kolejowy przy działkach. Miałem być sam. Bez latarki, bez milicji, bez świadków. Domagał się, bym nic nikomu nie mówił, zwłaszcza tobie… – urwał, jakby dla zaczerpnięcia oddechu, gdyż opowiadał pośpiesznie i z przejęciem. – Myślałem… Myślałem, że go przekonam, by dobrowolnie poszedł na posterunek. Zamierzałem mu zaoszczędzić wstydu z aresztowaniem. I nie chciałem wyjść na kapusia, który nasyła gliniarzy na najbliższych. No… Przepraszam cię – zreflektował się Tymek, wszak rozmawiał z przedstawicielem organów ścigania.
– No i co dalej? – Młodszy brat zignorował przytyki o glinie. Dobrze wiedział, jak obywatele określają jego i jemu podobnych. Ważniejsze było wyciągnięcie z Tymoteusza meritum. Jakoś nie mógł uwierzyć w bratobójstwo. Gdy opadły emocje, uznał, że pewnie zaszła jakaś absurdalna pomyłka.
– Pojechałem tam. Gienka nie było. A gdy przyszedł, cuchnął i wyglądał jak ostatni luj. Zacząłem mu tłumaczyć, że sam powinien oddać się w ręce milicjantów, ale on mnie nie słuchał. Nie słuchał mnie, wiesz? Mówiłem, prosiłem, groziłem, ale nic nie docierało do zakutego łba. Żałowałem, że nie dałem ci znać od razu. Popełniłem błąd. On mnie nie słuchał, wiesz? – głos Tymka drżał tłumionym na siłę szlochem.
– Wiem. Mówiłeś to już kilka razy.
– No i złapałem go za bety. Chciałem zawlec smarkacza na posterunek, ale doszło między nami do szarpaniny. Pobiliśmy się nad Brdą.
– Znaczy ty spuściłeś mu wpierdol – sprostował Kazimierz, gdyż dla niego było aż nazbyt oczywiste, że Eugeniusz nie dałby rady takiemu bykowi jak Tymek.
– No dobra, przyznaję, że trochę obiłem mu gębę. Chciałem tego uniknąć i przekonać go, by poszedł ze mną po dobroci. A potem… potem on chlupnął do rzeki.
– Wskoczył?
– Nie. Wpadł.
– Wepchnąłeś go?
– Wpadł – powtórzył. – Dostał po ryju, stracił równowagę i wpadł. Zamurowało mnie. Przypomniałem sobie, ile mieliśmy z nim kłopotów. O tym, ile krwi nam napsuł. I ile jeszcze możemy przez niego stracić… Nie próbowałem go wyciągnąć. Zniknął mi z oczu, a ja nic nie zrobiłem! Ale to i tak zbrodnia, prawda? To tak, jakbym go zabił… – jęczał przerażony. – Ja nie chciałem. To był jakiś straszny amok! Kazik… Wierzysz mi? Przecież nie zamordowałbym go z premedytacją.
Zapadła cisza, która zadzwoniła nieprzyjemnie w uszach milicjanta. Mężczyzna zerwał się z ławki. Złapał się za głowę. Przeszedł parę kroków. Zawrócił. Spojrzał na Tymoteusza. Znowu się oddalił.
– Ja nie chciałem go zabić – wyszeptał Tymek.
Ja pierdolę, no! – rozmyślał w tym czasie Kazimierz. Przecież nie mogę go wsadzić do kicia. Jeden nie żyje, a drugi miałby dostać dożywotnią odsiadkę? Przecież rodzice by tego nie znieśli! Mało im jeszcze trosk?
Miał tylko chwilę na podjęcie decyzji: stracić czy uratować kolejnego brata.
– Jesteś pewny, że utonął?
– Tak. Chyba. Po prostu zniknął.
– Pod mostem kolejowym na Brdzie?
– Tak.
– Komuś coś wspominałeś przed wyjściem z domu? Elżuni? Wieśkowi? Rodzicom?
– Nie puściłem pary z gęby. Elżbiecie powiedziałem, że to ty po mnie zadzwoniłeś.
– W porządku. Nie odkryła, że zmyślasz?
– Nie sądzę.
– Dasz sobie za to, co zaszło, głowę uciąć?
– A co to: przesłuchanie? – zirytował się Tymek. – Tak, jestem tego wszystkiego całkowicie pewien.
– Dobra, to słuchaj: wracasz do domu jak gdyby nigdy nic. Ani słowa nikomu! Ciebie nigdy nie było pod tym mostem, rozumiesz? Nie zabiłeś młodego. Sam wpadł do Brdy podczas próby ucieczki. Zapominasz o całej sprawie i żyjesz jak do tej pory. Nawet jeśli młody wypłynie, milczysz jak grób. Zwykle topielcy są trudni do zidentyfikowania. Wiesz: szczupaki i te sprawy. Czym dłużej taki nasiąka wodą, tym mniej z niego zostaje. Jeżeli nie wypłynie w ciągu dwóch, trzech dni, to znaczy, że poniosło go w siną dal. Albo jakimś cudem przeżył i nawiał.
– Niemożliwe – jęczał Tymoteusz.
– No dobra. Załóżmy, że faktycznie się utopił. Choćby i pokazał się po upływie dłuższego czasu, to nikt cię z nim nie powiąże. Będę trzymał rękę na pulsie. Jak usłyszę coś o topielcu, to sam go sobie obejrzę.
– Ale co ty… Kazimierz… Kryjesz mi dupę?
– Czyż nie po to tutaj przyjechałeś?
– No… W sumie nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.
– Nie zabiłeś młodego. To był wypadek. On się pośliznął i sam wpadł do rzeki. Nigdy nie bierz na siebie niepopełnionej winy – powiedział głosem przepełnionym determinacją. Podszedł do Tymoteusza. Byli równego wzrostu. Złapał go za kark. Przystawił czoło do jego czoła i z tej odległości spojrzał mu w oczy. – Nie zabiłeś młodego – powtórzył. – Wracaj do domu, zanim twoja ślubna