posiłki na dyskusjach o futbolu i pikapach marki Ford F-150, Ulbrichtowie rozmawiali o ekonomii, polityce libertariańskiej i pożałowania godnej kondycji społeczeństwa. Ojciec Rossa, Kirk, urodzony na południu Teksasu mężczyzna o łagodnym głosie, zawsze umiał zbić argumenty syna. Spokojnie stwierdzał, że jego poglądy są nieco zbyt idealistyczne i on mu zaraz wyjaśni dlaczego. Wtedy do akcji wkraczała Lyn, trzeźwo myśląca matka, urodzona na Bronxie. Broniła stanowiska Rossa i wspierała jego argumenty swym surowym spojrzeniem. Kirkowi chodziło o to, żeby syn nauczył się patrzeć na każde zagadnienie z różnych perspektyw; Lyn zaś pragnęła wspierać inteligencję Rossa, licząc na to, że syn wykorzysta swój niesamowity potencjał. Sama porzuciła marzenia o pracy dziennikarki, dlatego wszelkie jej nadzieje na świetlaną przyszłość spoczywały teraz w rękach jej chłopca. Ross zdawał sobie z tego sprawę.
Może właśnie dlatego ostatnio tak harował. Przez kilka tygodni Julia patrzyła, jak Ross znika na długie godziny i właściwie nie mówi, co robi. Sądziła, że pracuje w magazynie Good Wagon Books albo (co bardziej prawdopodobne) tyra nad stroną internetową, która stała się jego obsesją. Miała wrażenie, że chłopak tkwi przed komputerem całymi dniami, gapiąc się w monitor. Tłumaczyła sobie, że być może spędza czas ze znajomymi w parku albo udziela się jako wolontariusz w pobliskiej organizacji non profit, co często robił w wolnym czasie.
Jak miała się jednak przekonać, kiedy samochód w końcu się zatrzymał, ostatnio Ross zajmował się czymś zupełnie innym. Silnik zgasł. Julia zastanawiała się, gdzie są. Może w pobliżu Highland Mall albo Rundberg Lane lub też oddalili się od centrum i znajdowali się teraz za miastem, niedaleko Bastrop State Park? Usłyszała, jak Ross wysiada z auta; zabrzęczały kluczyki, trzasnęły drzwi, a potem on złapał ją za ramiona i pomógł wysiąść na chodnik.
– Dobra, trzymaj się mnie – powiedział, wiodąc ją przed siebie. – Teraz wejdziemy po schodach.
Jedną minutę i sto stopni później Julia usłyszała odgłos otwieranego zamka w drzwiach. Ross zaprowadził ją jeszcze kilka kroków naprzód, po czym zsunął dziewczynie opaskę.
Najpierw oślepiło ją światło. Po chwili rozejrzała się po pomieszczeniu, usiłując zrozumieć, co chciał jej pokazać. Spojrzała w lewo i w prawo, zdezorientowana otaczającą ją pustką. Znajdowali się w niewielkiej obskurnej przestrzeni przypominającej opuszczone sanatorium. Jedyne naturalne światło padało z małego okna na przeciwległym końcu, częściowo zasłoniętego tekturą dla zachowania prywatności. Nigdzie nie było ani jednego mebla, tylko stosy pudeł i fiolek z chemikaliami. Julia poczuła woń zwierzęcych odchodów.
– Co to jest? – zapytała. – Gdzie my jesteśmy?
– Chodź ze mną – odparł Ross, a potem zaprowadził ją do sypialni przylegającej do tego nijakiego pokoju.
Kiedy skręcili za róg, uderzył w nich podmuch zimnego powietrza z klimatyzatora. Potem, gdy Julia weszła do drugiego pomieszczenia, wszystko nabrało sensu, zupełnie jakby wreszcie poznała zakończenie ekscytującego kryminału. Zrozumiała, dlaczego Ross zawiązał jej oczy i dlaczego wiedza o tym, gdzie się znajdują, była niebezpieczna.
– Musiałem to komuś pokazać – powiedział.
Na ścianie po lewej stronie kolejne okno również zasłaniał kawałek tektury. Pokój był pusty, znajdował się tu tylko wysoki krzywy regał, który wyglądał tak, jakby nie przesuwano go od dziesięciu lat. No i ten zapach. Ta sama ostra ziemista woń, która powitała Julię, kiedy dziewczyna weszła do mieszkania i Ross zdjął jej opaskę. Tylko że teraz pachniało znacznie silniej, jakby wilgotną glebą w lesie.
Julia obejrzała półki, a potem odwróciła się do Rossa i uśmiechnęła. Nie musiał jej tłumaczyć, na co patrzy; już wcześniej widziała, jak jej chłopak bawi się w szalonego naukowca. Na mniejszą skalę eksperymentował rok wcześniej w ich mieszkaniu, a rezultaty trzymał w czarnym worku na śmieci w szafie, między bielizną Julii a jej butami na wysokim obcasie. Ale to… Czegoś tak wielkiego i okazałego w życiu nie widziała! Wszystko nabrało sensu – to całe znikanie Rossa. Zrozumiała, że przyjeżdżał tutaj.
Chłopak kipiał energią. Schylił się do jednej z dolnych półek i wskazał jakąś tackę.
– Popatrz na ten – odezwał się, po czym przesunął palcem w powietrzu. – I jeszcze ten, zobacz.
Julia dostrzegła, że na każdej półce stoi biała tacka o średnicy około sześćdziesięciu centymetrów – łącznie było ich kilkanaście – w środku zaś znajdowały się setki maleńkich pędów. Z daleka przypominały one półmiski z młodymi jeżozwierzami. Podeszła bliżej i zajrzała wprost do jednej z białych tacek. Oszołomiła ją mnogość brązowo-białych trzonów grzybów. To nie były zwyczajne grzyby. Doskonale o tym wiedziała.
– Zobacz ten tutaj – rzucił promiennie Ross.
Julia obróciła się i zobaczyła, na co wskazywał: pulchną orzechowomleczną pieczarkę, która wyglądała tak, jakby natychmiast można ją było zerwać i wrzucić do sałatki. Ross był jak dumny ojciec.
W miarę oględzin Julia nabierała wyobrażenia o tym, ile grzybków hoduje tutaj jej chłopak: na pewno ponad tysiąc, może nawet dwa tysiące. Po wyrwaniu ich z plastikowych białych domków spokojnie wypełniłby duży czarny worek na śmieci albo wręcz dwa.
– Ile płacisz za to miejsce? – zapytała.
– Czterysta pięćdziesiąt dolarów miesięcznie.
– Co za zasrana nora.
Ross parsknął śmiechem. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Bądź co bądź zasrana nora to idealna lokalizacja dla tajnego laboratorium narkotykowego.
Całe to przedsięwzięcie – potężna grzybiarnia, którą miał nadzieję uczynić zalążkiem rozkwitającego imperium Silk Road – ostatecznie kosztowało go ponad siedemnaście tysięcy dolarów, wliczając w to czynsz i wszystkie artykuły, których lista się nie kończyła: szalki Petriego, taśma i pistolet do kleju, składniki, w tym torf, gips i żyto, a także artykuły kuchenne takie jak szybkowar i minutnik. Ceny tych wszystkich produktów szybko się kumulowały. Jeśli zaś chodziło o stopę zwrotu, Ross szacował, że za gram grzybków może dostać piętnaście dolarów. Ponieważ cała hodowla miała dać kilka kilogramów towaru, potencjalny zysk sięgał kilkudziesięciu tysięcy. Ale – i było to bardzo duże „ale” – do sprzedania miało być bardzo dużo grzybów, a powodzenie strony Rossa wcale nie było oczywiste. Czy ludzie będą chcieli kupować magiczne grzybki od nieznajomego z internetu?
– Nie boisz się, że cię złapią? – zapytała Julia.
– Naturalnie – odpowiedział, jakby zadała najbardziej oczywiste pytanie świata. – Ale potrzebuję towaru na stronę.
Przypomniał jej, że o kryjówce nie wie nikt inny. Zadbał o niezbędne środki ostrożności, żeby hodowla grzybów pozostała sekretem, przeczytał nawet książkę pod tytułem The Construction and Operation of Clandestine Drug Laboratories [Budowa i działanie tajnych laboratoriów narkotykowych], będącą w zasadzie poradnikiem dla opornych, uczącym, jak uruchomić nielegalną produkcję dragów.
Chociaż większość osób byłaby zszokowana, zrozpaczona albo zupełnie przerażona odkryciem, że ich chłopak prowadzi tajną farmę narkotyków, Julię to intrygowało – czuła się jak ktoś wtajemniczony w sekret, którego nie powinien poznać nikt inny. Co prawda wiedziała, że gdyby Rossa nakryli, miałby kłopoty, nie przypuszczała jednak, by konsekwencje były zbyt poważne; bądź co bądź nie przywiózł jej do tajnego laboratorium metamfetaminy ani fabryki heroiny z tuzinem półnagich pracowników. Chodziło tylko o parę tacek grzybków.
Ross