przez Terminal niż mieszkańców Ziemi. Dolną część ich twarzy zakrywały czarne, masywne maski, które w miejscu ust miały niewielką kratkę. Białka oczu mieli pokryte siatką czerwonych naczynek, a tęczówki i źrenice jakby wyblakłe. Kształt głowy także był nienaturalny niczym zduszony imadłem z obu stron.
Alhassan ostrożnie przełożył nogę przez kawałek poszycia, a potem opuścił się na piasek. Widział, że przybysze trzymają w dłoniach niewielkie urządzenia przypominające niegdysiejsze piloty. Nie ulegało wątpliwości, że to broń – na razie niewycelowana w nikogo.
– Co to ma być? – zapytał Dija Udin.
– Gospodarze, najwyraźniej.
– Nie wyglądają mi na twoich pobratymców.
– Bo przez kilkaset lat nie dostali nowej krwi – odparł astrochemik, gdy Alhassan przykucnął obok i podał mu apteczkę. – Jeszcze zanim rozpoczęła się Ara Maxima, ograniczona pula genetyczna tej wyspy doprowadziła do masowego występowania astmy i jaskry.
– W takim razie problem się pogłębił. Teraz mają jajowate łby.
– Jak faraonowie.
– Co?
– Egipskie rodziny królewskie nie mieszały krwi z ludźmi o niższym statusie społecznym, przez co zawierano małżeństwa wyłącznie z krewnymi. Zaowocowało to jajowatym kształtem głowy, który możesz zaobserwować na niektórych dziełach sztuki z Osiemnastej Dynastii.
– Żartujesz sobie?
– Nie.
– Mam na myśli to, że paplasz w najlepsze, a ci ludzie mają broń.
– Widzę, że mają – odparł Håkon, otwierając apteczkę. Wyjął z niej laserowy skaner i przesunął nim po miejscach, które ucierpiały najbardziej. Mieszkańcy Tristan da Cunha przyglądali się temu z obojętnością, podczas gdy Alhassan bacznie lustrował ich wzrokiem.
Nadal nie odzywali się słowem. Stali w bezruchu, jakby było im wszystko jedno, kim są nieproszeni goście.
– Pomóż mi wstać – powiedział Lindberg, gdy skończył diagnozę.
Alhassan niechętnie posłużył mu ramieniem, po czym ustawili się naprzeciw gospodarzy.
– Halo? – zapytał Dija Udin, patrząc w wyblakłe oczy jednego z nich. Od razu zrozumiał, że nie usłyszy żadnej odpowiedzi. Håkon również musiał zdawać sobie z tego sprawę – a mimo to podjął próbę nawiązania kontaktu. Przedstawił ich i oznajmił, że nie mają wrogich zamiarów.
Tubylcy nadal milczeli, nie poruszając się.
– Dziwna banda – ocenił Alhassan. – Trudno powiedzieć, o co im chodzi.
Skandynaw odepchnął go, a następnie uniósł otwarte dłonie. Gdy zaczął się do nich zbliżać, Dija Udin przygotował się na najgorsze.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedział.
– Nie widzę innego wyjścia – odparł Håkon. – Musimy nawiązać kontakt.
– Może lepiej stacjonarnie.
– Martwisz się o swojego wybawcę, Alhassan?
– Niezbyt. Po prostu logicznie rozumuję, że lepiej byłoby, gdybyśmy obaj przeżyli.
Naukowiec zatrzymał się o krok od mieszkańców wyspy. Ci zdawali się wreszcie dostrzec przybyszy. Spojrzeli na nich zamglonym wzrokiem, jednak nadal się nie odezwali. Dija Udin zarejestrował, że jeden z nich uniósł nieznacznie broń. Pożałował, że służbowe beretty zostały gdzieś we wraku.
– Nazywam się Håkon Lindberg – powtórzył Skandynaw. – Byłem astrochemikiem na pokładzie ISS Accipitera, statku wchodzącego w skład misji Ara Maxima. Z pewnością o niej słyszeliście.
Stojący naprzeciw Håkona tubylec dał krok w tył. Zaraz później to samo zrobiła reszta, z wyjątkiem jednego. Najwyraźniej był to przywódca, bo gdy ruszył w przód, mijani mieszkańcy skłonili się lekko. Załoganci Kennedy’ego zrobili to samo.
– Czego tu szukacie? – zapytał chrapliwym, zniekształconym głosem. Posługiwał się lingua universalis, choć z dawną brytyjską manierą.
– Dobre pytanie – odparł Dija Udin.
Tubylec nawet na niego nie spojrzał. Wbijał beznamiętny wzrok w oczy Lindberga. Ten najwyraźniej poczuł się skołowany, bo nie był w stanie dobyć głosu.
– Nasz prom się rozbił – wyręczył go Alhassan, machnąwszy ręką w kierunku gruchota. – Co można też było ustalić drogą dedukcji.
– Czego od nas chcecie?
– Niczego – odparł Dija Udin.
– Przysłali was z Amalgamatu?
– Z czego?
– Nie wystarczy wam, że wyzyskujecie nas do cna? – zapytał mężczyzna, obracając się i wskazując rozległe pastwiska za sobą. Alhassan potrzebował chwili, by dostrzec owce i inne zwierzęta stadne.
– Nie rozumiem – odparł.
– Czego jeszcze chcecie?
– Od was? Niczego. Chyba że umiecie składać do kupy rozbite wahadłowce.
Gospodarz nie wyglądał na przekonanego, choć miał przed sobą namacalny dowód na to, że w istocie ma do czynienia z rozbitkami.
– Nie mamy z czego żywić dzieci – dodał mężczyzna. – Z każdym kolejnym pokoleniem nasze problemy stają się coraz większe… a wy nigdy nie przysłaliście nawet swojego wysłannika. Wciąż bezzałogowe łodzie. – Człowiek z maską urwał, po czym spojrzał na zniszczony prom. – Tym razem coś poszło nie tak, prawda? Tylko dlatego tu jesteście.
– Najwyraźniej – bąknął Alhassan.
– Nie mamy nic wspólnego z ludźmi, o których pan mówi – dodał Håkon.
– Bzdura! – krzyknął przywódca, a reszta tubylców nagle się ożywiła. Jak jeden mąż unieśli broń i wycelowali w nieproszonych gości.
Lindberg nadal trwał z uniesionymi dłońmi – teraz dołączył do niego Alhassan.
– Ożeż kurwa – ocenił. – Nie wygląda to dobrze.
– Bądź cicho, pozwól mi to jakoś…
– Wyzyskiwacze! – krzyknął mężczyzna, przerywając Håkonowi. – Jesteście zakałą nowego świata, nikczemnikami, którzy spluwają na nasze dziedzictwo! Stanowimy jedną rasę, jeden gatunek!
Kilka osób zbliżyło się do swojego lidera.
– Podłe kreatury! Macie instrumenty, by nas uratować!
– Chyba czas wracać do wahadłowca – zauważył szeptem Dija Udin. Wzrok zebranych nie był już obojętny. Teraz spoglądali na nich z czystą nienawiścią. Alhassan pomyślał, że przed momentem traktowali ich jako zagrożenie, szybko jednak przekonali się, że mają do czynienia z przypadkowymi rozbitkami, a nie z inwazją.
– Jak śmiecie wykrwawiać tę społeczność! – ryczał mężczyzna, rozkładając bezradnie ręce. – Giniemy! Giniemy na waszych oczach, a wy nie kiwniecie nawet palcem!
Dija Udin stwierdził, że temperatura tej rozmowy podniosła się stanowczo za bardzo. Niewiele dzieliło ich od punktu wrzenia.
– Spokojnie – powiedział Lindberg, cofając się. – My tylko…
– Zdrajcy ludzkości! – krzyknął ktoś z tyłu.
– Zabić!