Remigiusz Mróz

Echo z otchłani


Скачать книгу

razie jednak zdecydował się przyjąć koncyliacyjny ton. Podsunął się pod ścianę, a potem oparł o nią plecami. Otarł krew z twarzy i podniósł wzrok na rozmówcę. Jego masywna osłona na twarz przywodziła na myśl te, w których niegdyś pracowali górnicy na Księżycu. W koloniach panowała atmosfera, ale głęboko pod ziemią nadal potrzebowali przetworników powietrza. Dija Udinowi przeszło przez myśl, że może tam też ocalały resztki ludzkości.

      Powie o tym swoim, gdy tylko uda mu się nawiązać kontakt. Był to imperatyw, któremu podporządkowana była teraz cała jego egzystencja. Sześć statków zbiegło z proelium, wykpiwszy zasady gry i oszukawszy Diamentowych. Stało się dokładnie to, do zapobieżenia czemu Alhassan w ogóle pojawił się na tym świecie. To on miał dopilnować, by ludzkość stawiła czoło swoim adwersarzom.

      Wszystko jeszcze naprawi. Miał czas, a gdy tylko uda mu się uzyskać dostęp do ansibla, prześle wiadomość. Teraz należało zadbać o własne bezpieczeństwo.

      – Jesteśmy członkami misji Ara Maxima – odezwał się, zawiesiwszy wzrok na strażniku.

      Mężczyzna nie odpowiadał.

      – Nigdy o niej nie słyszałeś?

      – Nie.

      – Opuściliśmy Ziemię kilkaset lat temu. Mieliśmy zbadać i zasiedlić szereg planet. Mój okręt, Accipiter, został zatrzymany niedaleko Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza, kilkanaście parseków od Ziemi. Wszyscy załoganci byli martwi, prócz mnie i mojego przyjaciela, którego, kurwa, zamordowaliście. Nie mieliśmy kontaktu z centrum dowodzenia, byliśmy zdani wyłącznie na siebie.

      Alhassan bacznie obserwował reakcję rozmówcy. Wyglądał, jakby dopuszczał możliwość, że usłyszał prawdę.

      – Dokąd lecieliście? – zapytał mimo to.

      – Na Krauss-deGrasse-7c w konstelacji Oriona, ponad sto dwadzieścia lat świetlnych od nas. Mieliśmy założyć tam kolonię, a statek wysłać z powrotem na Ziemię.

      Zamaskowany niemal niezauważalnie kiwnął głową. Dija Udin poczuł, że pojawiła się iskierka nadziei. Zaczerpnął tchu, a potem zaczął pokrótce opisywać wszystko, co spotkało go od momentu wybudzenia się z diapauzy.

      Historyjkę miał opracowaną do perfekcji. Wszak sam od początku udawał, że nie ma z tym wszystkim nic wspólnego.

      Ostatecznie udało mu się zainteresować strażnika na tyle, że ten posłał po innych. Zebrało się konsylium mieszkańców wyspy, na którym deliberowali nad jego słowami. Widział w ich oczach błysk zaufania – i wiedział, że ma ich w kieszeni. Było tylko kwestią czasu, nim go wypuszczą.

      Pomógł mu fakt, że jeden ze starszyzny wiedział o misji Ara Maxima. Wprawdzie w Edynburgu Siedmiu Mórz nie było żadnego repozytorium wiedzy, ale informację przekazywano z pokolenia na pokolenie.

      Gdy zaprowadzono Alhassana przed oblicze przywódców tej społeczności, stary człowiek podniósł się ociężale z metalowego siedziska.

      – A więc to prawda – wychrypiał.

      Trudno było dostrzec ruch jego ust pod czarną kratką. Oczy sprawiały wrażenie, jakby zaszły bielmem.

      – Najwyraźniej – odparł Dija Udin.

      – Nie przybyliście z Amalgamatu.

      – Nie wiem nawet, co to jest, do cholery.

      Mieszkańcy spojrzeli po sobie skonsternowani. Do tej pory Alhassan zdołał wysnuć trochę przypuszczeń na temat tej organizacji. Sprawowała rządy twardą ręką, czemu trudno było się dziwić, wziąwszy pod uwagę, że Ziemia stanowiła jałowe pustkowie. Dija Udin sądził, że świetnie dogadałby się z tamtymi ludźmi.

      Gdyby tylko jego misją nie było wytrzebienie ich.

      – Przybywam w pokoju – odezwał się, rozkładając ręce. – Tak jak mój towarzysz, którego z zimną krwią ubiliście.

      Żaden z nich nie odpowiedział, spłynęło to po nich. Musieli być na tyle oswojeni ze śmiercią, że nie traktowali jej jako tematu wartego rozmowy.

      – Muszę dostać się do swojego okrętu.

      – Nie ma takiej możliwości – odparł starzec. – Jesteśmy w tej chwili monitorowani z orbity.

      Alhassan rozejrzał się. Na Kennedym najwyraźniej zainteresowano się już wyspą.

      – Możecie to stwierdzić?

      – Mamy sensory – rzekł członek starszyzny i z pomocą młodego chłopaka zasiadł na swoim miejscu. – Widzimy, że skupili na nas swoją uwagę.

      – Szukają nas, to powinno być dla was całkowicie zrozumiałe. Tak jak to, że doskonale widzą rozbity prom, więc nie ma sensu mnie tu trzymać. Muszę natychmiast udać się do statku.

      – Nie ma takiej możliwości – powtórzył wódz.

      Dija Udin powściągnął wzbierający w nim gniew.

      – Posłuchaj, starcze – podjął spokojnie. – Wiesz już, że nie mamy nic wspólnego z tym waszym konglomeratem, czy jak go tam zwiecie. Jeśli zależy wam, by nie narobić sobie nowego wroga, radzę wam dopuścić mnie do tej sterty złomu.

      – Zniszczenia tego okrętu…

      – Tak, tak, przekraczają możliwości naprawy. Nie mam zamiaru już nim latać.

      – Więc dlaczego tak ci do niego spieszno?

      – Muszę coś znaleźć.

      – Co takiego?

      Alhassan nie miał zamiaru mówić tym ludziom zbyt wiele o la’derach. Zresztą powinna im wystarczyć lakoniczna informacja.

      – Coś, co może uratować tego sukinsyna leżącego w waszej kostnicy.

      Mieszkańcy spojrzeli po sobie.

      – O ile macie tu taką instytucję.

      – W jaki sposób zamierzasz go uratować? – odezwał się ten, który wcześniej wystąpił z szeregu przed wahadłowcem. – On nie żyje.

      – Już nie takie rzeczy robiłem.

      Dija Udinowi odpowiedziało pełne konsternacji milczenie. Z jakiegoś powodu ci ludzie stanowili grupę naprawdę ufnych idiotów – nie dość, że przyjęli niemal bezrefleksyjnie całą jego opowieść o proelium, to jeszcze byli gotowi uwierzyć, że istnieje sposób na wskrzeszenie Lindberga. Fakt faktem, nie mijało się to z prawdą – jeśli koncha nie została uszkodzona przy katastrofie, powinna zrobić ze Skandynawem to samo, co niegdyś z Gideonem.

      – Muszę tam pójść – oznajmił stanowczo Alhassan.

      Tym razem nikt nie zaoponował. Ale też nikt nie otworzył mu drzwi.

      – Zależy od tego wasze życie – dodał nawigator. – Jeśli moi ludzie zorientują się, że zamordowaliście jednego z nas, zgniotą was jak robaki.

      – Amalgamat na to nie pozwoli – zauważył starzec. – Wyspa jest dla nich zbyt cenna. I potrzebują ludzi, którzy znają się na hodowli zwierząt i uprawie roślin.

      – W takim razie pójdę sam.

      Dija Udin obrócił się i ruszył przed siebie spokojnym krokiem. Sądził, że szeregi tubylców się rozstąpią, ale ci trwali w bezruchu, wbijając pytający wzrok w wodza.

      Alhassan zatrzymał się i zaklął pod nosem.

      – Rozumiem, że nie chcecie, by was widzieli. Ale mnie mogą zobaczyć, i tak wiedzą, że tu jestem. – Obrócił się do starucha. – I nigdzie nie ucieknę. Najbliższy ląd jest jakby poza zasięgiem, prawda?

      Chwilę