Remigiusz Mróz

Echo z otchłani


Скачать книгу

nie sposób było czegokolwiek dojrzeć – całe dziesięć kilometrów kwadratowych pokryte było gęstymi koronami drzew. W przypadku Nightingale było podobnie.

      Inaczej zaś sytuacja przedstawiała się na Tristan da Cunha. Ellyse zrobiła zbliżenie, dostrzegając rozległe pastwiska na pokrytych zielenią zboczach wulkanu. Na jednym równinnym skrawku ziemi widniała gęsto zaludniona osada. Czerwone dachy, jeden przy drugim, przesłaniały to, co kryło się pod nimi.

      – Jest prom – powiedziała Nozomi.

      – Raczej to, co z niego zostało – zauważyła Wieronika. – Rozbili się.

      Loïc ściągnął brwi i spojrzał pytająco na Ellyse. Nie miała dla niego odpowiedzi, jeszcze nie teraz. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem rozbił się jakikolwiek wahadłowiec z ISS-ów. Usterki się już nie zdarzały.

      Sprawdziła warunki środowiskowe i zupełnie zbladła.

      – Szaleje tam wiatr o prędkości trzystu kilometrów na godzinę. To jak przy porządnym tornadzie.

      – Nie odnotowaliście takich zjawisk podczas przelotu nad innymi częściami globu?

      Nozomi zamilkła, nie wiedząc, jak wyjść obronną ręką z opresji.

      – Skupialiśmy się przede wszystkim na poszukiwaniu oznak cywilizacji, nie na analizowaniu prądów powietrznych – wyręczył ją Jaccard. – Najwyraźniej jednak w innych miejscach aż tak nie wiało, system by to odnotował.

      – Nieważne. Zrób zbliżenie na ten prom.

      Ellyse wykonała rozkaz z duszą na ramieniu. Wahadłowiec złamał się wpół, część poszycia była skręcona, jakby wykonano je z papieru, a nie grafenu. Obawiała się tego, co jeszcze może zobaczyć.

      – Krew – powiedział Loïc, wskazując na czerwony płacheć ziemi.

      Nozomi machinalnie oddaliła obraz i rozejrzała się po okolicy, szukając Håkona. Nigdzie nie dostrzegła żadnych postaci, więc na powrót zbliżyła poprzedni kadr.

      – Nie ma ciał, to dobry znak – odezwała się Wieronika.

      – Dobry? Dla pani zapewne…

      – Ellyse – upomniał ją Loïc.

      Oficer dowodząca Galileo spojrzała na nią z ukosa.

      – Nie bądź bezczelna – powiedziała. – Zależy mi na każdym załogancie, a tym bardziej na astrochemiku. Mam sześć statków na orbicie, a na nich w sumie dwanaście osób. Nie stać mnie na utratę kogokolwiek.

      Nie wspomniała o tym, że wśród jednostek był ISS Challenger, na którego pokładzie znajdował się cały bank zarodków, przyszłość gatunku. Trzynaście osób nie było zalążkiem nowego pokolenia ludzkości, nie mogło być. Co najwyżej strażnikami embrionów.

      – Odnajdźcie go – powiedziała. – I jeśli to możliwe, sprowadźcie go z powrotem.

      – Tak jest – odparł Jaccard. – A co z Alhassanem?

      – Upewnijcie się, że nie żyje.

      To rzekłszy, Romanienko rozłączyła się, a dwójka załogantów spojrzała po sobie i zawiesiła wzrok na obrazie z obiektywu. Kogokolwiek raniono, wylał z siebie całe litry krwi. Nie wyglądało to najlepiej.

      – Jak pan myśli…

      – Nie gdybajmy, Ellyse – uciął szybko Jaccard. – Przeskanuj teren pod kątem sygnatur termicznych.

      Nozomi od razu aktywowała odpowiedni program. Obraz pociemniał, a załoganci starali się dostrzec jakikolwiek punkt świetlny. Szybko przekonali się, że to daremne – wyspa sprawiała wrażenie, jakby nie było na niej żadnej żywej istoty, prócz zwierząt hodowlanych na pastwiskach.

      – Dachy muszą być wykonane z jakichś metamateriałów – zauważyła Ellyse. – Kamery termowizyjne nic tu nie zdziałają.

      – W takim razie nagrywaj, co się tam dzieje. Chcę mieć podgląd dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Loïc zrobił pauzę, patrząc na radiooperatorkę. – I nie znaczy to, że masz ślęczeć nad ekranem przez cały ten czas. Zrozumiano?

      – Tak jest.

      – Ustaw alert. I jak tylko pojawią się Lindberg lub Alhassan, daj mi znać.

      Obróciła się do niego.

      – I co wtedy?

      – Jednego uratujemy, drugiego pozbędziemy się raz na zawsze – rzucił Jaccard na odchodnym, po czym skierował się na korytarz. Gdy Ellyse została sama w maszynowni, zrobiła głęboki wdech i wlepiła wzrok w obraz z kamery. Miała nadzieję, że Håkonowi nic nie jest.

      6

      – Banda skurwiałych kundli! – krzyknął Dija Udin, gdy wtrącili go do niewielkiego pomieszczenia. Wymachiwał rękoma, starając się trafić któregoś z nich, ale unikali jego ciosów nad wyraz zręcznie.

      Upadł na ziemię i natychmiast się obrócił. Zanim zamknęli drzwi, zobaczył jeszcze, że niosą dokądś ciało Lindberga. Bezwładnie spoczywało na rękach jednego z mężczyzn. Głowa opadła do tyłu, usta i oczy przyjaciel miał szeroko rozwarte.

      Dija Udin rzucił się do drzwi i zaczął tłuc w nie pięściami. Były wykonane ze stopu jakiegoś metalu, podobnie jak ściany. Alhassan szybko uświadomił sobie, że nic nie zdziała. Mimo to uderzał jeszcze przez kilka chwil, złorzecząc tak, że zdarł sobie gardło.

      Potem odwrócił się i oparłszy o drzwi plecami, osunął się na podłogę.

      – Będę rozrzucał kawałki waszych ciał po tej zapiździałej wyspie! – krzyknął jeszcze, po czym zamilkł. Wiedział, że spotka go taki sam los, jak Skandynawa. Nie miało znaczenia, ile żółci z siebie wyleje ani jak przekonujące groźby sformułuje.

      Zamknął oczy, zwieszając głowę. Wyobraźnia podsunęła mu widok pośmiertnego grymasu, który zastygł na twarzy Lindberga. Natychmiast otworzył oczy.

      Przez chwilę trwał w bezruchu, uspokajając się.

      Potem zerwał się na równe nogi i na powrót zaczął okładać drzwi. Przestał dopiero, gdy na jego knykciach pojawiły się krwawe ślady. Cofnął się, oddychając ciężko. Usłyszał, że ktoś zbliża się do jego celi.

      Drzwi otworzyły się powoli. W progu stał mężczyzna z wycelowaną w Alhassana bronią i ewidentnie nie miał zamiaru się z nim patyczkować. Ledwo więzień ruszył ku niemu, ten pociągnął za spust. Rozległ się dźwięk ładowania, a następnie wiązka niebieskiego światła pomknęła w stronę Dija Udina.

      Targnęło nim w tył, a siła uderzenia rozlała się po całym ciele. Padł na ziemię i natychmiast zorientował się, że użyto innego trybu działania broni – nie miał ani zadrapania.

      – Co to jest? – zapytał, podnosząc się.

      – Impulsator – odparł mężczyzna zniekształconym głosem. – Nie tak zaawansowany jak wasze, ale nadal sprawny.

      – Ale…

      – Wiem, broń na Tristan da Cunha jest zakazana. Radzimy sobie jednak całkiem nieźle, jak widzisz.

      Rozmówca w mig znalazł się tuż przy nim, w ostatniej chwili biorąc zamach nogą. Wymierzył nią Alhassanowi w głowę i gdy ten padł na bok, mężczyzna poprawił jeszcze dwoma kopniakami.

      – I obawiam się, że nie doniesiesz nikomu o złamaniu regulaminu. Nigdy nie wrócisz do Amalgamatu, psie.

      Kolejny cios spadł na krocze Dija Udina, aż ten zawył.

      – Dlaczego… to… kurwa… robisz? – zdołał wydukać, przetaczając