Remigiusz Mróz

Echo z otchłani


Скачать книгу

wymierzenie kary Dija Udinowi nie było grą wartą świeczki. Zdrajca doskonale o tym wiedział, gdy wyciągał zwłoki na zewnątrz.

      – Być może da się naprawić konchę – odezwał się w końcu Gideon.

      W jego głosie zadrgała nuta nadziei, która sprawiła, że ponura atmosfera zaczęła rzednąć. Ellyse otarła policzki, Channary Sang wyprostowała się, skonfundowana sytuacją. Loïc spojrzał pytająco na głównego mechanika.

      – Miałem z nią do czynienia, jak wiecie. Długo błąkałem się po korytarzach na Rah’ma’dul.

      – I? – ponagliła go Nozomi, pociągając nosem. Nie odrywała wzroku od wyświetlacza, gdzie jak na dłoni widać było pozbawioną życia twarz Lindberga.

      – Niektórzy Yan’ghati byli wirtuozami technologii. Przypuszczam, że w pewnym momencie zaczęli znacznie przewyższać Prastarych, przynajmniej jeśli chodziło o konchę. A fakt, że Ev’radat zdołał ją zmodyfikować, mówi sam za siebie.

      W oczach Ellyse pojawił się błysk.

      – Potrafił kompletnie ją przeprogramować, więc równie dobrze może być w stanie ją naprawić.

      – Problem polega na tym, że jest kilkaset lat świetlnych stąd – zauważyła posępnie Sang. – W miejscu, które stanie się grobowcem ludzkości, jeśli tylko się tam zjawimy.

      – To jeden z problemów, tak – odparł Hallford. – Drugi polega na tym, że la’derach musi być użyta bezzwłocznie. Tak jak w moim przypadku. Kilka dni to górna granica.

      Jaccard przysłuchiwał się temu wszystkiemu z ambiwalentnymi odczuciami. Z jednej strony pragnął, by w ogóle było co rozważać – z drugiej jednak wiedział, że to płonne dyskusje. Ev’radat z pewnością by pomógł, gdyby nie to, że nie mieli jak się do niego dostać.

      Gdy ostatnia uwaga Hallforda przebrzmiała, zapadła znacząca cisza. Wszyscy uświadomili sobie daremność proponowanego przedsięwzięcia.

      – Ellyse – podjął Loïc. – Przykro mi, ale…

      – Nie przyjmuję tego do wiadomości – odparła, kręcąc głową. – Nie zgadzam się na to. Możemy go uratować, panie majorze. Wymaga to tylko trochę kreatywności.

      „Trochę” nie było odpowiednim słowem, uznał Jaccard.

      – Ostatnim razem cudem uciekliśmy z Rah’ma’dul – zauważyła Channary. – Drugi raz nam się to nie uda. Podpisalibyśmy wyrok na cały nasz gatunek.

      – Musi istnieć sposób…

      – Przykro mi, Ellyse – powtórzył dowódca, wciąż patrząc na Dija Udina. Ten nie ruszał się z miejsca, spoglądając w górę. Dopiero teraz Loïc uświadomił sobie, że Alhassan czeka na jakiś znak.

      – Nie godzę się na to… – powtarzała półszeptem Nozomi.

      Jaccard spojrzał na głównego mechanika.

      – Muszę nawiązać z nim kontakt – powiedział. – Czekam na pomysły.

      Gideon nie musiał długo się zastanawiać. Ogarnął wzrokiem maszynownię, jakby zamiast licznej aparatury stały tu idee. Podszedł do jednej z konsol i wprowadził kilka krótkich ciągów znaków.

      – Mam połączenie z wahadłowcem – powiedział. – System komunikacyjny jest sprawny. Jeśli tylko wskażemy Alhassanowi, by tam poszedł, będziemy mogli…

      – Zetrzeć go z powierzchni Ziemi – weszła mu w słowo Sang. – To lepsze niż rozmowa.

      Loïc postanowił tego nie skomentować. Ciążył na nim wprawdzie rozkaz od rosyjskiej pułkownik, a także obowiązek wymierzenia kary, którą sam zasądził – teraz jednak ważniejsze było to, by się porozumieć.

      – Jak mu zasugerować, żeby się tam udał? – zapytał.

      Milczeli, nie mając dla dowódcy odpowiedzi.

      – Pytanie, czy to w ogóle roztropne – zauważyła Channary. – Może jakimś sposobem uzyskać dostęp do naszych systemów, a potem przesłać ansiblem sygnał do Diamentowych.

      Jaccard spojrzał na Hallforda. Ten pokręcił głową, choć bez wielkiego przekonania.

      – Zakładamy, że to niemożliwe – powiedział major. – Jak go tam ściągnąć?

      – Nie ma na to sposobu – odparł Gideon.

      – Zastanów się.

      – Mogę zastanawiać się nawet przez eony, to nic nie zmieni. Wiatry nad tą wyspą sprawią, że kapsuła komunikacyjna ulegnie zniszczeniu. Radia najwyraźniej tam nie mają, a…

      – W porządku – uciął Loïc, trąc skronie.

      – Jedyne rozwiązanie to zejście na dół.

      Nozomi odwróciła się ku niemu, gotowa, by ruszać nawet teraz.

      – Zwariowałeś? – zapytała Channary Sang. – Sam mówisz, że wieje tam jak pomiędzy dwiema strefami na Rah’ma’dul.

      – Nie aż tak – zauważył. – Ale jeśli zdecydujemy się na zejście, nie musimy lądować na Tristan da Cunha. Możemy zwodować awaryjnie gdzieś u wybrzeży Afryki czy Ameryki Południowej. Stamtąd morzem dostaniemy się na wyspę.

      Chwilę trwało, nim oswoili się z tym pomysłem. Potem przenieśli wzrok na dowódcę, a ten zrobił głęboki wdech. Wiedział, że nie może sam podjąć tej decyzji – powinien wywołać Romanienko, a potem rozpocząć żmudną procedurę przepychanek.

      Korciło go, by tego nie robić. Kennedy był jego okrętem, on powinien decydować.

      – Panie majorze? – zapytała gorączkowo Ellyse.

      Z drugiej strony, w obliczu globalnej tragedii hierarchia wojskowa była na wagę złota. Jak zresztą każdy inny przejaw cywilizowanego życia.

      – Wywołaj ISS Galileo – powiedział.

      Nozomi zawahała się, ale tylko na moment. Potem aktywowała odpowiedni system na wyświetlaczu. Nie musieli długo czekać, aż na ekranie pojawi się Wieronika. Przesunęła ręką po krótkich, rudych włosach, po czym wbiła wzrok w obiektyw. Powtórka z rozrywki, pomyślał Jaccard, szybko żałując, że zdecydował się na uszanowanie hierarchii służbowej.

      – Pani pułkownik, mamy pewien problem – oznajmił.

      Otworzyła usta, ale nie dał jej dojść do słowa, szybko relacjonując wszystko, co miało miejsce. Gdy skończył, Romanienko przez moment milczała.

      – Muszę przyznać, że kwestie związane z obcą technologią jeszcze mi umykają – powiedziała. – Czytałam twoje raporty, oczywiście, ale pewne rzeczy są tam dość mętnie wytłumaczone.

      – Postaram się je rozwinąć, gdy się spotkamy.

      – Naturalnie. A tymczasem rozjaśnij mi, dlaczego chcecie tam zejść, skoro ta…

      – Koncha.

      – Właśnie. Skoro koncha jest zniszczona i nie ma możliwości, by… uratować tego człowieka.

      – Wskrzesić – poprawił ją Gideon. – Nazywajmy rzeczy po imieniu. Sam to przeszedłem, więc mogę z ręką na sercu stwierdzić, że nie trzeba stosować eufemizmów. Nie stałem się Jezusem ani żadnym innym…

      – Wystarczy – ucięła Romanienko. – Czekam na wyjaśnienie, majorze.

      Loïc poczuł się, jakby wrócił do akademii wojskowej.

      – Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, co się wydarzyło – odparł. – A także zabezpieczyć ciało.

      Kątem