się bardziej skory do współdziałania.
– Wystawcie ciało.
– Co takiego?
– Pokażcie moim ludziom na orbicie, że astrochemik nie żyje.
– Czemu miałoby to służyć?
– Rób, co mówię, a nic wam się nie stanie. Chyba że wolisz ściągać tutaj tych swoich ulubieńców.
Nikt nie odpowiadał.
– Albo ja, albo Amalgamat. Wybieraj.
Mieszkańcy Edynburga Siedmiu Mórz milczeli, patrząc na swojego wodza. Kiedy ten skinął nieznacznie głową, kilkoro z nich udało się do kostnicy. Alhassan odprowadził ich wzrokiem, a potem zbliżył się do starego.
– Potrzebuję kilku odpowiedzi – powiedział.
Wódz wskazał mu krzesło obok jego siedziska, a następnie zajął swoje miejsce. Stękał przy tym, jakby miał umierać, czym działał Alhassanowi na nerwy.
– Byłem trochę poza domem – podjął nawigator. – I przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co tu się, do cholery, stało.
– Na to pytanie nie mogę udzielić odpowiedzi.
– Dlaczego nie?
– Gdyż jej nie znam.
Dija Udin przeklął zgreda w duchu.
– Nie wiesz, co wytrzebiło prawie całą populację planety?
– Niestety nie – odparł nabożnym tonem starzec. – Podania przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o wielkiej tragedii, ale nic poza tym. Obawiam się, że nawet nasi przodkowie nie wiedzieli, co spotkało resztę świata. Tristan da Cunha to bardzo odosobnione miejsce.
– Mhm – odbąknął Alhassan. – A te pozostałe wyspy? Mieszka tam ktoś?
– Nie dane mi to wiedzieć.
– A co dane ci wiedzieć, tetryku?
Rozmówca spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale tylko on zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wśród reszty zgromadzonych zapanowało wzburzenie. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku gościa.
Wódz powstrzymał ich ruchem ręki.
– Nazywam się James McAllister.
– Nie wódz Chodzące Truchło?
Dija Udin poniewczasie uświadomił sobie, że stracił zimną krew. Jeden z mieszkańców złapał go za fraki i podniósł. McAllister zaoponował w ostatniej chwili, choć bez przekonania.
– Usiądź – powiedział. – I okaż szacunek.
Alhassan zrobił to, pomstując na niego w myśli.
– Jeszcze gdy istniał Poprzedni Świat, nie mieliśmy kontaktu z dużymi miastami – ciągnął dalej James. – Tylko wysłannik Korony miał dostęp do ogólnoświatowej sieci. Mówią o niej dawne podania.
– Aha. Bardzo ciekawe.
– Nasi przodkowie żyli w błogiej nieświadomości tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pojawili się wysłannicy Amalgamatu, sytuacja się zmieniła. Do tamtej pory uprawialiśmy ziemię, kontrolowaliśmy populację naszej małej społeczności, hodowaliśmy zwierzęta… mogliśmy żyć w spokoju jeszcze przez długie wieki.
– Sami skonstruowaliście te maski?
– Pochodzą z Poprzedniego Świata.
Dija Udin stwierdził, że niczego nie dowie się od tych ludzi.
– Jak często macie tu wizytacje?
– Słucham?
– Kiedy wpada ktoś z Amalgamatu?
– Nigdy się nie pokazują – odparł McAllister, po czym skinął na swojego pomocnika. Ten odczepił pojemnik wielkości naparstka z maski starca, a potem umieścił tam nowy. Wódz odchrząknął. – Przysyłają tu bezzałogowe łodzie, na które ładujemy zapasy. Eksploatują Tristan da Cunha coraz bardziej… z każdym sezonem tracimy coraz więcej i musimy na bieżąco kontrolować populację. Niebawem nie będziemy w stanie podtrzymać obecnej liczby mieszkańców…
I dobrze, skwitował w duchu Alhassan.
– Co to za organizacja? – zapytał.
– Amalgamat Afrykański.
Dija Udin czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej rozmówca nie miał zamiaru sam rozwijać tego tematu.
– Coś więcej? – burknął do starca.
– Niestety nic więcej nie wiem.
– Nazwa zdaje się trochę na wyrost – odparł. – Widziałem Afrykę, gdy tu lecieliśmy. Nie został tam kamień na kamieniu.
James powoli wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, muszę się tam dostać – oznajmił nawigator.
– Nie mamy żadnego środka transportu.
– Oprócz łajby, która tu przypływa, a potem wraca do portu. Kiedy się pojawi?
McAllister powiódł wzrokiem w bok, przywołując jedną z kobiet. Ta wyciągnęła papierowy kalendarz i przewróciwszy stronę, oznajmiła, że następna transza zapasów ma być gotowa do transportu za trzy dni.
– Wskoczę na pokład. I pozdrowię od was tych rzekomych Afrykańczyków.
– To samobójstwo – odezwała się kobieta. – Znamy opowieści o ludziach, którzy próbowali się wydostać z Tristan da Cunha.
– Tak, tak, z pewnością nigdy nie wrócili – odparł Dija Udin. – Podobnie jak ci, którzy w osiemnastym wieku emigrowali z Europy do Ameryki. Też nigdy nie wrócili, co nie znaczy, że sczeźli.
Tubylcy patrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem. Alhassan machnął na nich ręką, po czym podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Przypuszczał, że ciało Lindberga znalazło się już na zewnątrz.
Musiał je tam umieścić. W przeciwnym wypadku załoga Kennedy’ego zjawiłaby się z misją ratunkową. Znaleźliby sposób, by się tutaj zakraść i zaatakować tak, by nikt się tego nie spodziewał. Teraz jednak zobaczą i zniszczoną konchę, i martwego towarzysza. Zrozumieją, że już po wszystkim, i nie będą ryzykować. Nie po to, by zabrać w kosmos zwłoki.
A Dija Udin będzie ich miał dokładnie tam, gdzie sobie tego życzył.
9
Jaccard patrzył na Dija Udina, który stanął przy Skandynawie. Cała reszta odwróciła wzrok, Nozomi zanosiła się płaczem.
Major nie wiedział, co robić. Wpatrywał się bezrefleksyjnie w Alhassana, który przykucnął obok Lindberga. Gdy wskazał na jego tors, Loïc pochylił się nad wyświetlaczem i zbliżył obraz. Dija Udin ściągnął niewielki opatrunek, ukazując ranę – niewątpliwie postrzałową, choć broń z pewnością nie była mechaniczna.
Jaccard dostrzegł kątem oka, że Ellyse zaczęła się trząść. Zbliżyła się do niej Channary Sang, która moment wcześniej pojawiła się na mostku. Objęła ją, a potem obie zamknęły oczy. Gideon stał obok, zupełnie skołowany.
Nie trzeba było wiele, by wszystko poskładać w logiczną całość – Håkon został postrzelony, a złamana koncha przekreślała jego szanse na ratunek.
To, co robił Alhassan, miało też dodatkowy wymiar. Było manifestem.
– Barbarzyńcy… – wydusił z siebie Hallford.
– Dlaczego? Dlaczego to zrobili? – jęknęła Nozomi.
Loïc dopiero