Melanie Milburne

Miłość w Prowansji


Скачать книгу

ładnych kilka miesięcy. Rozczarowanie spadło na nią jak przytłaczający ciężar. Była tak głęboko przekonana, że tutaj ich znajdzie… Czy to możliwe, że błędnie odczytała wskazówkę matki?

      Popatrzyła na zwisające z abażura stojącej lampy pajęczyny i mimo woli wzdrygnęła się, dotknięta nieprzyjemnym chłodem. Meble pokryte były warstwą kurzu, powietrze było zatęchłe. Nie ulegało wątpliwości, że dom od dawna nie był wietrzony ani sprzątany.

      Uznała, że będzie to doskonały sprawdzian skuteczności koszmarnie drogiej terapii, która miała uwolnić ją od arachnofobii, panicznego lęku przed pająkami, i zdecydowanym ruchem rozsunęła zasłony. Burzowe chmury wisiały tak nisko, że świat na zewnątrz spowity był żółtawo-zielonym półmrokiem, który od czasu do czasu rozjaśniały migotliwe błyskawice.

      Włączyła światło i z kątów salonu wyjrzały głębokie sofy oraz fotel na biegunach, stojący przed kominkiem naprzeciwko wejścia. Rozczarowanie, wywołane poczuciem porażki, powoli ustąpiło miejsca czystej radości, że ma domek tylko dla siebie. Pomyślała, że spokojnie może tu zostać, posprzątać, a może nawet przenocować i rano opracować plan B.

      Nie było też całkowicie wykluczone, że jej matka i Harlan zjawią się tu lada chwila – widziała przecież ślady opon. Możliwe, że tu wrócą, a wtedy ona postara się wyperswadować im tę idiotyczną ideę trzeciego małżeństwa.

      Spojrzała na kominek, zastanawiając się, czy jest na tyle chłodno, by rozpalić ogień. W dużym metalowym koszu znajdowało się drewno i podpałka i Audrey po krótkim wahaniu zabrała się do roboty.

      Jasna błyskawica rozdarła granatowe niebo, rozległ się grzmot i nawet ona, entuzjastka burz, podskoczyła nerwowo. Żarówka zamigotała spazmatycznie i zgasła. Po plecach dziewczyny przebiegł zimny dreszcz.

      To tylko burza, skarciła się w myśli. Uwielbiasz burze, zapomniałaś?

      Autoperswazja nie podziałała. Ta burza była jakaś dziwna, inna, nienormalnie intensywna i gwałtowna. Poprzez łomot bijącego o szyby deszczu i groźny pomruk grzmotu dobiegł ją dźwięk rozchlapywanej przez opony wody.

      Tak!

      Miała rację, słuchając instynktu – jej matka i Harlan właśnie wracali. Zerwała się na równe nogi, podbiegła do okna, wyjrzała i… Serce na moment przestało jej bić.

      O nie, nie! Tylko nie on!

      Tylko nie Lucien Fox! Skąd on się tutaj wziął? I dlaczego?

      Ukryła się za zasłoną i stamtąd obserwowała, jak Lucien zmierza w kierunku ganku. Strugi deszczu smagały jego ciemną głowę, lecz on w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Czy zobaczył jej zaparkowany pod dębem samochód?

      Usłyszała głośne, zdecydowane pukanie do drzwi. Dlaczego, na miłość boską, nie zamknęła ich zaraz po wejściu?

      Drzwi otworzyły się i zamknęły.

      Gorączkowo się zastanawiała, czy powinna się pokazać, czy nadal tkwić za zasłoną, w nadziei, że Lucien nie zostanie na tyle długo, by ją znaleźć. Wyjść czy pozostać w ukryciu? To dopiero było pytanie…

      Lucien był w salonie.

      – Harlan? – Jego głęboki baryton zawsze wprawiał ją w dziwny stan ducha. – Sibella?

      Wiedziała, że teraz jest już za późno, by wyjść zza zasłony. Oby tylko wyszedł, zanim wyczuje jej obecność… Zdążył się już chyba zorientować, że domek od wielu miesięcy stał pusty. O, do diabła, zapomniała, że tuż przed pojawieniem się Luciena zabrała się do rozpalania ognia w kominku…

      Deski podłogi zaskrzypiały i Audrey wstrzymała oddech. I dokładnie w tym momencie zakręciło ją w nosie od kurzu, którym pokryte były zasłony.

      Problem polegał na tym, że Audrey kichała bardzo głośno, wręcz ogłuszająco, z całą pewnością nie jak subtelna dama. Siłę jej kichnięć można by śmiało odnotować zgodnie ze skalą Richtera – najsłabsze z nich mogłoby wywołać trzęsienie ziemi w Ekwadorze. Kiedy Audrey kichała, najgroźniejsze psy skomlały jak wystraszone szczeniaki, a małe dzieci zanosiły się histerycznym płaczem.

      Przycisnęła palcem punkt tuż pod nosem, gorączkowo starając się powstrzymać wzbierającą w zatokach eksplozję.

      – Aaaaaa… Aaaapsik!

      Nagłe uwolnienie wstrzymywanego powietrza wypchnęło ją do przodu, częściowo owiniętą zasłoną. Karnisz zadygotał i runął na podłogę.

      Usłyszała soczyste przekleństwo, które wymknęło się Lucienowi, i zaraz potem poczuła, jak jego ręce wyplątują ją z fałd zaimprowizowanego całunu.

      – Co jest, do diabła!

      Audrey usiadła i z wahaniem uniosła jedną rękę.

      – Cześć…

      Lucien z niedowierzaniem popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi.

      – To ty?!

      – Tak, to ja.

      Audrey podniosła się pośpiesznie, choć niezbyt zgrabnie, szczerze żałując, że ma na sobie sukienkę, a nie dżinsy. Zawsze uważała, że w spodniach jej uda wyglądają na zbyt masywne i dlatego rzadko nosiła dżinsy.

      Wygładziła spódnicę i palcami przeczesała włosy. Ani przez chwilę nie wątpiła, że Lucien właśnie porównuje ją ze swoją piękną przyjaciółką. Viviana na pewno byłaby obezwładniająco urocza nawet w takiej sytuacji, Audrey dałaby też sobie głowę uciąć, że ukochana Luciena kicha cicho i delikatnie, jak kotek, i na dodatek zachwycająco prezentuje się w dżinsach.

      – Co ty tutaj robisz? – W jego głosie zabrzmiała nuta dezaprobaty, która zawsze doprowadzała Audrey do szału.

      – Szukam mojej mamy i twojego ojca.

      Lucien wysoko uniósł czarne brwi.

      – Za zasłoną?

      Rzuciła mu gniewne, wyniosłe spojrzenie.

      – Bardzo śmieszne, naprawdę. A ciebie co tu sprowadza?

      – Dokładnie to samo co ciebie – odparł.

      – Dlaczego pomyślałeś, że mogą być tutaj?

      Podniósł zasłonę, złożył ją i przewiesił przez oparcie krzesła.

      – Ojciec przysłał mi esemes, coś o spokojnym weekendzie na wsi.

      – O żonkilach?

      Popatrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby mówiła o wróżkach, nie o kwiatach.

      – O żonkilach? – powtórzył.

      Audrey założyła ręce brzuchu.

      – Nie zauważyłeś ich? To miejsce to istny raj, rodem z poezji Wordswortha.

      Kącik ust Luciena uniósł się w lekkim uśmiechu, zaraz jednak wrócił na poprzednie miejsce.

      – Mam wrażenie, że ktoś wpuścił nas w maliny.

      Przez głowę Audrey przemknęła pełna zdumienia myśl, że najwyraźniej Lucien nie jest całkowicie pozbawiony poczucia humoru.

      – Dostałeś zaproszenie na ich ślub, tak? – spytała.

      Skrzywił się niechętnie.

      – Ty też, rozumiem – rzucił.

      – Ja też. – Z piersi Audrey wyrwało się ciężkie westchnienie. – Nie mogę znowu być druhną na ślubie mojej matki, to po prostu nie do zniesienia. Mama ma naprawdę okropny gust, i jeśli chodzi o mężczyzn, i o modę.

      Jeśli