Melanie Milburne

Miłość w Prowansji


Скачать книгу

prawem? Ona musiała malować swoje tuszem, żeby nadać im jaki taki wygląd.

      – We dwoje będzie nam łatwiej ich wytropić – wyjaśnił. – Dokąd zazwyczaj jeździ twoja matka, gdy chce uciec od blasku reflektorów?

      Audrey przewróciła oczami.

      – Ona nigdy nie chce uciekać od blasku reflektorów. Teraz już nie. Dawniej czasami czuła taką potrzebę, ale te czasy już minęły. Tak czy inaczej, wszystko wskazuje na to, że nie było jej tu od miesięcy, a może nawet dłużej.

      Lucien przejechał palcem po zakurzonym brzegu półki z książkami i przeniósł wzrok na Audrey.

      – Gdzie mogli się ukryć, jak myślisz? – spytał.

      – W Vegas?

      – Nie, nie sądzę – mruknął. – Nie po tym ostatnim razie, pamiętasz?

      Ogromna szkoda, że nie była w stanie wyrzucić tego z pamięci. Jej matka i jego ojciec upili się na swoim drugim weselu i przystąpili do obrzucania się jedzeniem, żartem naturalnie. Część gości przyłączyła się do tej mało wyrafinowanej zabawy i w rezultacie trzy osoby trafiły do szpitala, a cztery inne zostały aresztowane.

      Brukowce miały nie lada używanie, a dyrekcja hotelu, gdzie odbywało się wesele, oficjalnie zabroniła Harlanowi i Sibelli wstępu na dziesięć lat. Fakt, że to Sibella pierwsza rzuciła ptysiem z bitą śmietaną, oznaczał, że Lucien to właśnie ją obwiniał o rozpętanie awantury, nie swojego ojca.

      – Masz rację, Vegas nie wchodzi w grę. – Kiwnęła głową.

      Lucien zaczął nerwowo spacerować po pokoju, w tę i z powrotem. Zupełnie jak wielki dziki kot, pomyślała Audrey.

      – Myśl, myśl, myśl…

      Nie była pewna, czy Lucien mówi do siebie, czy do niej. Sęk w tym, że trudno jej było myśleć, kiedy był w pobliżu. Nie była w stanie oderwać oczu od jego pochmurnej twarzy. Był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziała, może nawet najprzystojniejszym.

      Wysoki, szeroki w ramionach, z dolną szczęką tak mocno zarysowaną, że chyba mógłby wylądować na niej wojskowy odrzutowiec, z ustami, na widok których natychmiast opadały ją myśli o długich, zmysłowych pocałunkach… Z gęstymi czarnymi włosami, ani zbyt długimi, ani zbyt krótko ostrzyżonymi, z popołudniowym zarostem na policzkach…

      Przystanął, napotkał jej spojrzenie i zmarszczył brwi.

      – O co chodzi?

      Audrey zamrugała.

      – O co chodzi? – wyjąkała niepewnie.

      – Ja spytałem pierwszy.

      Oblizała wargi, które wydały jej się suche jak kurz na półkach regału.

      – Staram się coś wymyślić – oświadczyła. – Zawsze wpatruję się w jakiś punkt, kiedy myślę.

      – O czym myślałaś?

      Jak seksownie wyglądasz w tych dżinsach i dopasowanym kaszmirowym swetrze…

      Poczuła, jak jej policzki oblewa płomienny rumieniec i pośpiesznie odwróciła głowę w stronę okna.

      – Burza przybiera na sile – zauważyła.

      Była to prawda. Błyskawice i grzmoty stały się jeszcze intensywniejsze niż przed chwilą, a ulewa przeszła w gwałtowny grad.

      Lucien wyjrzał na zewnątrz i zaklął.

      – Musimy przeczekać tę zawieruchę. W tę pogodę niebezpiecznie byłoby jechać samochodem.

      Audrey znowu zaplotła ramiona i uniosła podbródek.

      – Nie wyobrażaj sobie, że wsiądę z tobą do samochodu – oznajmiła.

      Popatrzył na nią tak, jakby miał przed sobą uparte dziecko.

      – Wolałbym, żebyś mi towarzyszyła, kiedy ich w końcu odnajdziemy – powiedział. – Powinniśmy im pokazać, że obydwoje jesteśmy zdecydowanie przeciwni temu małżeństwu.

      Po moim trupie, pomyślała.

      – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Powiedziałam przecież, że nie zamierzam się stąd ruszać. Posprzątam tu trochę i pewnie przenocuję.

      – Bez elektryczności?

      No tak, kompletnie zapomniała o tej drobnej niedogodności…

      – Poradzę sobie – oświadczyła. – Rozpalę ogień w kominku, to mi wystarczy. Ostatecznie to tylko jedna noc.

      Nadal obserwował ją z wyraźnym zainteresowaniem.

      – A co z tym twoim lękiem przed pająkami?

      Jakże by inaczej, musiał jej przypomnieć o tej krępującej fobii z okresu dzieciństwa. To było w jego stylu, jak najbardziej. Ale przecież nie miała się czego wstydzić, wręcz odwrotnie, powinna być dumna, że udało jej się zapanować nad tym lękiem. Sporo to kosztowało, rzecz jasna – dwadzieścia osiem sesji z terapeutą, za które zapłaciła więcej niż za samochód. Cały pakiet obejmował trzydzieści spotkań, ale na ostatnie dwa zabrakło jej pieniędzy, najzwyczajniej w świecie. Dochody zatrudnionej w bibliotece archiwistki nie były astronomiczne.

      – Przeszłam terapię i pająki nie robią teraz na mnie najmniejszego wrażenia.

      – Naprawdę?

      – Tak, naprawdę. Pozbyłam się lęku pod wpływem hipnozy. Mogę mówić o pająkach, patrzeć na ich zdjęcia, nawet je rysować.

      – Więc gdybyś się nagle odwróciła i zobaczyła wielkiego pająka wiszącego na nitce za twoimi plecami, nie zaczęłabyś krzyczeć na całe gardło i nie rzuciłabyś się w moje ramiona?

      Powiedziała sobie, że nie odwróci się, choćby nie wiadomo co. Znała odpowiednie techniki i nie wzdragała się z obrzydzeniem na widok pajęczyn, skądże, potrafiła nawet dostrzec ich dziwną urodę. Przypominały koronki, czy coś takiego…

      Nie zamierzała ulec absolutnie żenującemu atakowi paniki, o nie. Przeszła terapię, prawda? I powinna po prostu uśmiechnąć się na widok pająka, bo tak się zachowują rozsądni ludzie, czyż nie?

      Serce biło jej coraz szybciej i szybciej. Oddychaj, oddychaj, powtarzała sobie. Nie panikuj, w żadnym razie.

      A jeżeli pająk naprawdę tam jest, gdzieś nad nią, i zaraz wyląduje na jej głowie? Pobiegnie w dół po jej plecach? Audrey zadrżała i postąpiła krok w stronę Luciena.

      – Żartujesz, tak? – wykrztusiła.

      – Odwróć się i sprawdź.

      Nie chciała się odwracać, nie chciała zobaczyć tego pająka, wystarczało jej, że patrzy na Luciena, najzupełniej. Był tak blisko, że wyraźnie czuła zapach jego wody po goleniu, jakiś cytrusowo-drzewny aromat, bardzo pociągający. Widziała czarne kropki zarostu na skórze wokół jego ust…

      Wzięła głęboki oddech, odwróciła się powoli i ujrzała pająka kołyszącego się na nitce parę centymetrów od jej twarzy, dosłownie.

      Był duży.

      Ogromny.

      Chyba genetycznie modyfikowany, jak jakieś echo z epoki dinozaurów.

      Wydała przenikliwy okrzyk i gwałtownie odwróciła się do Luciena, obejmując go w pasie i wtulając twarz w jego kaszmirowy sweter.

      – Wyrzuć go stąd!

      Dłonie Luciena spoczęły na jej ramionach.

      – Nic ci nie zrobi – powiedział. – Pewnie bardziej boi się ciebie niż ty jego.