Jesmyn Ward

Zbieranie kości


Скачать книгу

się teraz jak metodyści, jakby spłynął na nią Duch Święty, jakby słyszała jego głos zamiast głosu Skeeta. Zastanawiam się, czy czuje, że jej ciało ściska jakaś wielka dłoń, wyżymając je do sucha.

      – Widzę go! – piszczy Junior.

      Pierwszy szczeniak jest duży. Otwiera ją i wysuwa się w strumieniu różowego śluzu. Skeet chwyta go i kładzie na boku na stercie cienkich podartych ręczników, które ułożył tu specjalnie w tym celu. Wyciera szczeniaka do sucha.

      – Pomarańczowy jak jego tata – mówi Skeet. – To będzie prawdziwy zabójca!

      Szczeniak jest prawie pomarańczowy. W rzeczywistości jest umaszczony jak czerwona ziemia po orce albo po wykopywaniu kamieni, albo po wykopaniu dołu na ciało. To czerwień Missisipi. Ojciec tego szczeniaka był takiej maści: niski, wyglądał jak wielki czerwony mięsień. Zastrupiałe po walkach rany zabliźniały mu się kawałkami skóry i ciała . Kiedy parzył się z Chiną, oboje mieli krew na pyskach, na sierści, a to, co robili, wcale nie wyglądało na akt miłosny, ale na zwarcie w walce. Skóra Chiny marszczy się jak woda, nad którą wieje wiatr. Drugi szczeniak wysuwa się do połowy, tylnymi łapkami do przodu, i wisi.

      – Skeet – piszczy Junior.

      Przycisnął oko i nos do nogi Randalla, obejmuje ją mocno. W nocy wydaje się bardzo ciemny i bardzo mały, nie mogę dojrzeć koloru jego ubrania.

      Skeet chwyta dłonią zad szczeniaka, obejmuje nią cały tors pieska. Ciągnie. China warczy, ale szczeniak wysuwa się cały. Jest różowy. Kiedy Skeet kładzie go na ręcznikach i wyciera do czysta, okazuje się, że jest biały z maleńkimi czarnymi łatkami wielkości nasion arbuza rozrzuconymi po całej sierści. Z wąskiej szczeliny, która jest jego pyszczkiem, wystaje język, a w całości przypomina płaskiego psiaka z komiksów. Nie przeżył. Skeet puszcza ręcznik, a szczeniak stacza się sztywny jak kręgiel i opiera się lekko na wyściółce o pierwszego, czerwonego szczeniaka, który macha spazmatycznie łapkami, jakby mrugał powieką.

      – Kurwa, China – lamentuje Skeet.

      Rodzi się trzeci szczeniak. Wysuwa się powoli głową naprzód. Samotny, pełen obaw nurek. Duży Henry, jeden z kumpli Randalla, właśnie w taki sposób nurkuje w rzece, gdy idziemy popływać: z trudem i ociąganiem, jakby się bał, że jego wielkie cielsko z węzłami mięśni i tłuszczu zrobi krzywdę wodzie. Inni chłopcy zawsze się z niego wyśmiewają, kiedy to robi. A Manny wyśmiewa się z niego najgłośniej, szczerząc białe, ostre zęby i wykrzywiając drwiąco złocistoczerwoną twarz. Szczeniak ląduje w dłoniach Skeeta. Jest dwukolorowy, biało-brązowy. To suczka, porusza się, kiwa głową jak jej matka. Skeet wyciera ją. Klęka obok Chiny, która warczy. Skomle. I ucieka.

      Choć półciężarówka Taty stała na wprost drzwi wejściowych, Junior i tak trafił mnie butelką po bimbrze w goleń, ale najpierw spojrzałam na Manny’ego. Trzymał piłkę jak jajko samymi opuszkami palców – według Randalla właśnie tak chwytają najlepsi koszykarze. Manny umie kozłować na kamieniach. Widziałam go w parku na kamienistej łasze piasku w rogu boiska do koszykówki – jego i Randalla – kozłowali i przechodzili do obrony, kozłowali i znów przechodzili do obrony. Piłka odbijała się rykoszetem od kamieni między ich nogami jak na gumce przyczepionej do paletki, ale obaj są tak dobrzy, że wcale im to nie przeszkadzało i odbierali piłkę niemal za każdym razem, żeby znów kozłować. Musieli się przewrócić, żeby stracić wenę: potknąć o szare kamienie albo poślizgnąć na muszlach. Manny ściskał piłkę tak czule, jak rasowego szczeniaka pitbulla. Chciałabym, żeby tak mnie dotykał.

      – Hej, Manny – pisnęłam astmatycznie.

      Czułam, że parzy mnie szyja – parzy bardziej od słońca. Manny kiwnął głową i zakręcił piłkę na palcu wskazującym.

      – Co się dzieje?

      – Przyszłaś w samą porę – stwierdził Tata. – Pomóż bratu z tymi flaszkami.

      – Nie wejdę pod dom – odpowiedziałam, przełykając słowa.

      – Nie chcę, żebyś je wyjmowała. Chcę, żebyś je wypłukała.

      Ze skrzyni półciężarówki zdjął pordzewiałą od nieużywania piłę.

      – Wiem, że mamy gdzieś sklejkę.

      Chwyciłam dwie najbliżej leżące butle i zaniosłam je pod kran. Odkręciłam kurek, a wylewająca się woda była gorąca jak wrzątek. W jednej z flaszek osiadło błoto, które jakoś dostało się do środka, więc nalałam do niej wody do pełna i potrząsnęłam nią mocno, żeby ją umyć. Manny i Randall gwizdali na siebie, grali w kosza. Przyszli inni: Duży Henry i Markiz. Byłam zdziwiona, że schodzą się z miasta, że nie siedzieli w szopie ze Skeetem albo w rozpadającej się chatce Mamci Lizbeth. Chatka była jedynym, oprócz naszego, wzniesionym na przecince domem i należała do mamy mojej Mamy. Chłopcy zawsze znajdowali jakieś miejsce do spania, kiedy byli zbyt pijani albo naćpani, żeby wracać do miasta, albo kiedy zwyczajnie nic im się nie chciało. Kładli się na tylnych kanapach złomowanych wozów, w starym kamperze kupionym tanio przez tatę od jakiegoś gościa na stacji benzynowej w Germaine – kamper dojechał tylko na nasz podjazd i stał przed werandą z przodu domu; werandą osłoniętą przez Tatę na polecenie Mamy siatką, kiedy byliśmy mali. Chłopcy nie przeszkadzali Tacie i po jakimś czasie w Gliniance robiło się dziwnie pusto, kiedy do nas nie zaglądali – tak pusto jak w akwarium bez wody i rybek, ale za to z kamieniami i sztucznymi koralami. Widziałam kiedyś takie akwarium w salonie Dużego Henry’ego.

      – Co tam, kuzynie? – zapytał Markiz.

      – Zastanawiałem się, co porabiacie. W Gliniance jakoś was nie ma – odpowiedział Randall.

      Woda w butli, którą trzymałam pod kranem, zrobiła się różowa. Wylewając ją, zakołysałam się na piętach, próbując nie zerkać na Manny’ego, ale bez powodzenia. Manny na mnie nie patrzył, ściskał rękę Markiza, a jego szerokie, krótkie paluchy zamknęły szczupłą brązową dłoń ziomka, tak że całkiem zniknęła. Odstawiłam czystą butlę, podniosłam następną i zaczęłam wszystko od nowa. Włosy układały mi się na szyi jak kapy, które Mama kiedyś szydełkowała; przykrywamy się nimi zimą, żeby nam było ciepło, a rano budzimy się pod nimi spoceni. U moich stóp ląduje plastikowa butelka z płynem do mycia naczyń, spryskuje mi błotem łydki.

      – Mają być naprawdę czyste – woła Tata i odchodzi z młotkiem w ręku.

      Od płynu mam śliskie dłonie. Piana przykrywa błoto. Junior już skończył poszukiwania flaszek pod domem i usiadł obok mnie, bawiąc się bańkami.

      – Manny przyszedł tu tak wcześnie tylko dlatego, że chciał uciec od Shaliyah.

      Markiz odebrał im piłkę. Był mniejszy od Skeeta, ale niemal równie szybki, więc kozłował prawie pod sam wystrzępiony kosz. Duży Henry puścił oko do Manny’ego i roześmiał się. Manny ma gładką twarz i mówi całym ciałem: jego mięśnie trajkoczą jak kurczęta. Rozłożył nad Markizem ręce, nie pozwalając mu na oddanie rzutu, a Randall klasnął w dłonie na krawędzi służącego za boisko klepiska, czekając, aż Manny odbierze i poda mu piłkę. Duży Henry popychał go barkiem i blokował. Jest niemal wzrostu Randalla, ale znacznie szerszy w ramionach, porusza się i kręci z wdziękiem jak bączek. Teraz grali naprawdę.

      Trzask butelki, którą potrząsałam, zabrzmiał jak odgłos drobnych monet przerzucanych w dłoni. Butelka rozbiła się na drobne kawałki, a jeden z nich przeciął mi dłoń. Upuściłam szkło na ziemię.

      – Rusz się, Junior – rzuciłam.

      Dłonie, wcześniej różowe od wewnątrz, pokryła czerwień. Zwłaszcza lewą.

      – Krwawię! – szepnęłam.

      Nie krzyczałam, chciałam, żeby Manny na mnie