Jesmyn Ward

Zbieranie kości


Скачать книгу

stoi tak blisko, że stykamy się ramionami. Nie patrzy na mnie, opowiadając mi o tym, wbija wzrok w ziemię. Nikomu nie mówi takich rzeczy, nawet Chinie. Rzadko się zwierza i tylko mnie, a ja zawsze słucham.

      – Widziałem raz, wiesz, w telewizji takich ojców, co byli przy porodzie i mówili, że to cud. Widziałem szczeniące się kundle, świnie i króliki, ale nigdy nie czułem czegoś takiego. Te jej szczeniaki są jedyne – kończy.

      – Chcesz coś zjeść? – Nie mogę gadać o pustym żołądku.

      China warczy i szczeka, a Skeet patrzy na mnie tak, jakby nie usłyszał.

      – Nie. – Wyciąga młotek zza paska. – Muszę zbić ramę, a potem sprawdzę, czy je karmi. – Drapie się po czole i wzrusza ramionami. – Życie hodowcy. – Jego spojrzenie jest jak przecinek i znów zaczyna walić młotkiem.

      Idę rozejrzeć się za śniadaniem.

      Mama nauczyła mnie szukania jajek. Chodziłam za nią po podwórku. Tu nigdy nie było czysto i schludnie. Nawet gdy żyła, na podwórku zawsze stało pełno wybebeszonych aut z otwartymi maskami, rozebranymi silnikami, nadwoziami przypominającymi obżarte przez sępy kości padliny. Miałyśmy wtedy jakieś dziesięć kur. Teraz mamy ze dwadzieścia pięć albo trzydzieści, bo nie zawsze da się znaleźć jajka, a kury dobrze je chowają. Nie pamiętam za bardzo, jak chodziłam za Mamą, bo miała skórę tak ciemną jak rozłożyste dęby i nigdy nie nosiła niczego jaskrawego, nigdy nie miała sukienek różowych jak lakier do paznokci, niebieskich jak hiacynty czy żółtych jak banany. Po domu chodziła w koszulkach i spodniach, które może kiedyś były jasne, ale wyblakły od noszenia, więc zawsze wydawały się oliwkowe albo czarne, albo brunatne jak orzech, więc kiedy się pochylała, żeby wydobyć jajko z ukrytego gniazda, prawie jej nie widziałam, a chodziła i zachowywała się tak cicho jak bezwietrzny las albo lekki wiatr owiewający drzewa. Chodziłam za nią, kierując się dotykiem, a nie wzrokiem, trzymałam się nogawki jej spodni albo rąbka spódnicy i tak zapuszczałyśmy się do dąbrowy, rozglądając się za jajkami. Lubię szukać jajek. Lubię chodzić sama, stawiać kroki we własnym tempie i na nic się nie gapić. Nie zważać na Tatę ani na Juniora. Czuć się jak bezszelestny wiatr. Wyobrażam sobie idącą przede mną Mamę, obracającą się do mnie z uśmiechem albo gwiżdżącą na mnie, żebym przyśpieszyła kroku; widzę jej bielejące w ciemności zęby. Ale praca to praca, muszę wziąć się w garść i skupić na tym, żeby znaleźć coś do zjedzenia.

      Jedyne, co przychodziło mi łatwo – jak pływanie w gliniance – to kochanie się z chłopakami. Miałam dwanaście lat. Za pierwszym razem leżałam na przednim siedzeniu śmieciarki Taty. Kochałam się z Markizem, ledwie rok ode mnie starszym. Najlepszym przyjacielem Skeeta. Był tak zżyty z nami obojgiem, że latem w zasadzie u nas mieszkał. Biegaliśmy we trójkę po dworze i gubiliśmy się w lasach Taty albo przez całe dnie pływaliśmy na plecach w gliniance. Chodziliśmy pokryci pomarańczowym pyłem, a budząc się każdego ranka tej ciągnącej się miesiącami nocowanki, zgarnialiśmy z prześcieradeł okruchy suchej czerwonej gliny. Schowaliśmy się w śmieciarce przed Skeetem, czekaliśmy, aż nas znajdzie, a Markiz zapytał, czy może dotknąć mojego cycuszka. Dopiero mi rosły i wciąż były małe jak pagórki bitej śmietany na cytrynowej bezie, ale w środku miały twardy supełek. Pozwoliłam mu, a zaraz potem zapytał mnie, czy pokażę mu to, co mam w majtkach, bo boi się, że umrze i nigdy tego nie zobaczy. Też mu pokazałam. No i wtedy zaczął mnie dotykać, co najpierw było przyjemne, a potem nie, a w końcu znów przyjemne. Było mi łatwiej pozwolić mu się dotykać, niż kazać przestać, łatwiej wpuścić go do środka, niż odepchnąć, łatwiej wpuścić go tam, niż odpowiadać na pytanie „A czemu nie?”. Było mi łatwiej nic nie mówić i wziąć go w siebie, niż udzielić mu odpowiedzi. Skeet znalazł nas, jak skończyliśmy. Byłam tak spocona, że paliły mnie oczy, a część potu, który spływał mi po twarzy, należała do Markiza, który najpierw głupio się uśmiechał, a potem przestał i gapił się na mnie, robiąc wielkie oczy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie stało. „Co robiliśta?”, spytał Skeet, a ja odpowiedziałam: „Nic”. W kabinie pachniało zważonym mlekiem. Bałam się, że Skeet to poczuje – poczuje Markiza i mnie, i to, jak się w sobie zatopiliśmy, wystawiając na zewnątrz tylko łokcie i kolana, skórę i kości. Markiz był wstrząśnięty i głupio szczerzył zęby na brudnej gębie, więc wyskoczyłam pierwsza z kabiny i zostawiłam ich, żeby szukali grilla, którego da się zaciągnąć do lasu, by usmażyć na nim mielonkę rąbniętą przez Markiza z domu. Tamtej nocy mieliśmy obozować w lesie.

      Poszłam do łazienki i przejrzałam się w lustrze. Rozebrałam się i obmyłam. Włożyłam to samo co wcześniej. Wszystko na mnie pasowało. Brzuch, biodra i ręce trzymały się tak samo prosto, nie było we mnie za grosz delikatności, żadnych atrakcji. Wciąż byłam chuda i niska, miałam gęste, kruczoczarne i kędzierzawe włosy, wąskie wargi. Wcale nie wyglądałam inaczej. Jak byliśmy mali, Tata uczył każde z nas pływać: podnosił nas z ziemi i wrzucał do glinianki. Każde z nas po kolei miało wtedy z sześć lat, nie więcej. Szybko nauczyłam się pływać, nie krztusiłam się błotnistą od gliny wodą, nie płakałam ani nie wymachiwałam rękami. Kołysałam się na brzuchu i płynęłam pieskiem – rozpryskując nogami wodę – na płyciznę, gdzie stał Tata. Brałam pod siebie wodę rękoma, kopałam ją nogami, pozwalając się nieść. Tak samo było z kochaniem.

      Kurze jajka, które niosę w koszulce, są ciepłe jak kamienie, ale lekkie, za lekkie, żeby mieć kolor skał. A mają kolor zlepieńców z gliny, dlatego myślałam, że będą cięższe, że pociągną mnie z przodu do ziemi. Ale nie ciągną. Widziałam skrzek żab, zamieniający się w kijanki: wiosną w każdej kałuży w Gliniance jest ich pełno. Kiedy byliśmy mali, kładliśmy się ze Skeetem na brzuchu nad rowami, wkładaliśmy ręce do wody i wyciągaliśmy skrzek; przystawialiśmy jajeczka blisko oczu, żeby zobaczyć zamknięte w nich robaczki żab, które zaczynały się trząść, wić, wydłużać i celować główkami w przezroczyste skorupki, żeby przebić się przez nie na zewnątrz. Nieruchomy skrzek wyglądał jak setki zamkniętych oczek lżejszych od światła, chłodnych jak zefirek. Zastanawiam się, czy jajeczka noszone w środku, takie, które chroni się w ciele – końskie jajeczka, świńskie jajeczka, jajeczka ludzkie – też są takie lekkie. Czy są przezroczyste jak galaretka z żółtkiem przypominająca świetlika, czy twarde i milczące jak kamień? Ukazują swoją tajemnicę czy ukrywają jak sekret? Czy da się zobaczyć ludzkie jajeczko?

      Junior się dąsa, bo nie chce po raz kolejny jajecznicy. Siedzi na podłodze przed działającym telewizorem, który stoi na wielkim drewnianym odbiorniku, już niedziałającym. Nawet nie patrzy na talerz z jajecznicą, który przed nim stawiam, bo Junior nie jada przy stole, o ile nie dostanie w tyłek od Taty albo Randall nie przemówi mu do rozumu.

      – Smakuje jak gumki recepturki! – mamrocze.

      Pamiętam smak gumek. Ostry jak metal. Gorzki. Dziwne, że coś tak miękkiego i rozciągliwego smakuje tak obrzydliwie, wręcz ohydnie. Język cofa się przed gumką jak dżdżownica przed palcem dziecka. Ale wiem też, że jajka wcale nie smakują gumkami.

      – Junior, nie bądź nabzdyczony. – Tak mówiła do nas Mama, kiedy byliśmy mali, a ja powtarzam to z przyzwyczajenia.

      Tata też tak mówił, a raz rzucił to w stronę Randalla, a Randall zaczął chichotać, bo myślał, że Tata powiedział „napalony”. Tak to przynajmniej zabrzmiało w jego ustach. Przed mniej więcej rokiem dowiedziałam się, co dokładnie oznacza to słowo, bo znalazłam je w słowniku na lekcji angielskiego z panną Dedeaux. Przypominałam sobie pozostałe słowa, których nadużywała Mama, czasem je przeinaczając. Teraz przychodziły mi do głowy w najgłupszych sytuacjach: byłam „stetryfikowana”, gdy zamiatałam kuchnię, a Tata wszedł do niej, rozlewając piwo i kopiąc w krzesła; „zakuchana”, gdy Manny sprawiał mi przyjemność palcami, kiedy pływaliśmy razem w gliniance; i „zeziębnięta”,