i prowadził po pijanemu, w dodatku naćpany. W samochodzie siedzieli jego kuzyni, jechali całą bandą o północy po wiejskiej drodze, wpadli w poślizg i uderzyli w jelenia. Manny wydostał się z auta przez okno i upadł na nierówny asfalt i szkło, podrapał się, a droga naznaczyła go własnymi nierównościami i połamała w wielu miejscach. Był słońcem.
Dotknął mnie najpierw tam, gdzie zawsze mnie dotykał: położył mi dłonie na pośladkach. Chwycił mnie mocno i przyciągnął, aż zsunęły mi się szorty. Szarpnął palcami figi, ocierał się przedramieniem o mój brzuch, a szczecina na jego skórze paliła jak język. Nigdy mnie nie całował w inny sposób, tylko tak – ciałem, nie ustami. Bielizna zsunęła mi się do kostek. Obierał mnie z ubrania jak pomarańczę, chciał tej drugiej mnie. O miękkim, dojrzałym jak owoc sercu, lepiącym się sercu; chłopcy wypatrzyli je mimo mojej mało dziewczęcej sylwetki, ciemnej skóry, niezbyt ładnej twarzy. Chciał tej o dziewczyńskim sercu, które oddawałam innym chłopcom przed Mannym tylko dlatego, że go zapragnęli, a nie dlatego, że sama chciałam. Oddawałam je, bo przez chwilę stawałam się Eurydyką, Psyche i Dafne. Byłam uwielbiana. Ale z Mannym było inaczej. Manny jest piękny, ale wybrał właśnie mnie i robił to raz za razem. Chciał posiąść moje dziewczyńskie serce – oddawałam mu oba. Sosny zawirowały, jakby bawiły się w kółko graniaste, upadłam. „Dziś będzie szybko – pomyślałam – ukryje twarz w moich włosach, warknie, kiedy się spuści”. Wbiłam mu pięty w uda. Choć poznałam wszystkich innych chłopców, Manny’ego i jego ciało znałam najlepiej – kochałam go najmocniej. Okazywałam to moimi biodrami. Włosami jak poduszka na czerwonej ziemi. Bolały mnie piersi. Chciałam, żeby do mnie przywarł, dotykał mnie wszędzie. Nie zrobił tego, przywierał tylko biodrami. China szczekała ostro. Byłam odważna jak Greczynka. Rozpalałam go miłością, a Manny mnie kochał.
China liże szczenięta. Nigdy nie widziałam jej tak łagodnej. Nie miałam pojęcia, co sobie wyobrażałam: co China zrobi, kiedy już je urodzi, usiądzie na nich, wytarmosi je? Zagryzie? Rozgryzie im łebki na miazgę, zmiażdży im kości i zostanie po nich kałuża krwi? Ale China niczego takiego nie robi. Staje nad nimi – Skeet z jednej strony, a ona z drugiej, jak dumni rodzice – i liże je.
– Jeszcze nie skończyła – woła Tata ze skrzyni półciężarówki. – Jeszcze popłód.
I znów znika w ciemności, a butelki, które umyłam, z brzękiem toczą się za nim po ziemi.
China jakby go usłyszała. Zaszywa się w kącie, chowa się za stertą pustaków i prawie kompletnym, moim zdaniem, silnikiem samochodowym. Nie wydaje żadnych odgłosów, tylko obnaża kły. To groźny grymas. Nawet Skeet do niej nie podchodzi. China nie chce, żeby ktokolwiek to widział. Nie zmusimy jej do tego. Widzimy tylko jej pysk lśniący różowo i żółto od tego, co zlizała ze szczeniąt. Za jej zadem słychać mokre plaśnięcie, obraca się szybko, z tyłu wciąż spływa jej strużka śluzu, zjada to, co urodziła. Przykucam i przyglądam się jej zza nóg Skeeta. To, co z niej wypadło, ma w ciemnym kącie ciemnofioletowy, niemal czarny kolor. China potrząsa łbem i połyka lśniącą tkankę przypominającą wnętrzności ostatniego z wieprzy, które hodował Tata: zarżnął go, a wnętrzności wrzucił do koryta i kazał nam je oczyścić na flaki do kiełbas; śmierdziały tak odrażająco, że Randall się porzygał.
– Słyszałem, że zawsze zjadają popłód – odzywa się teraz.
China przechodzi obok Skeeta, liże go po małym palcu. To pocałunek, cmoknięcie. Staje nad brudnym ręcznikiem, na którym leżą szczenięta.
– Patrzcie! – wołam.
Tam, gdzie urodziła i zjadła popłód, coś się porusza. Skeet podpełza w ciemny kąt na czworakach, podnosi to coś.
– Ostatnie w miocie – mówi.
Wynosi szczenię na światło.
Jest pręgowane. Cały tułów pokrywają brunatnoczarne pasy jak u zebry. Jest o połowę mniejsze od rodzeństwa. Skeet zamyka je w garści, a ono całkiem się w niej chowa.
– Żyje – mówi.
Jest rozpromieniony. Jest szczęśliwy z powodu jeszcze jednego szczeniaka. Jeśli ten przeżyje, dostanie za niego pewnie z dwieście dolarów, nawet za ostatniego z miotu. Otwiera dłoń, a szczeniak wygląda w niej jak korona kwiatka. Ale jest tak nieruchomy jak znamię na słupku. Usta Skeeta tężeją, opuszcza brwi. Kładzie szczenię.
– Pewnie i tak zdechnie.
China nie kładzie się przy szczeniętach, jak powinna świeżo upieczona matka. Nie karmi ich. Liże dużego czerwonego szczeniaka i zaraz o nim zapomina. Wpatruje się w nas między nogami Skeeta. Jeży sierść, widząc, że stoimy w drzwiach. Skeet chwyta ją za obrożę, uspokaja, ale China sztywnieje. Junior wdrapuje się na plecy Randalla. Chciałabym uściskać Skeeta przed odejściem, ale China wpatruje się we mnie spode łba. Więc tylko uśmiecham się do brata. Nie wiem, czy to widzi w półmroku. Spisał się nieziemsko. Tylko jedno szczenię zdechło, choć to pierwszy miot Chiny, która drapie klepisko w szopie, jakby chciała wykopać dziurę i ukryć w niej szczenięta, żeby nikt ich nie widział. Na zrujnowanym, pełnym złomu podwórku Tata wali młotkiem w jakiś metal. Wychodzimy z szopy. Skeet zasłania za nami wejście zasłonką do samej framugi, noc wciąż jest przejrzysta, ale w szopie zapadają kompletne ciemności.
Wchodzimy do domu i każę Juniorowi iść się wykąpać, ale nie zwraca na mnie uwagi i wchodzi do wanny, dopiero gdy Randall zanosi go do łazienki i odkręca wodę. Randall stoi w drzwiach i pilnuje Juniora, bo wszyscy wiedzą, że kiedy Junior zostaje w łazience sam, zamyka drzwi, siada na krawędzi wanny i tylko rozchlapuje stopami wodę. Nienawidzi się kąpać. Biorę prysznic jako ostatnia, a woda – choć odkręciłam tylko zimną – jest letnia. W sierpniu jest zawsze najgoręcej, a skwar pali ziemię tak głęboko, że gotuje wodę w studniach. Kładę się do łóżka, a Junior już śpi. Szumi kwadratowy wentylator w oknie. Leżę na wznak, mam zawroty głowy i mdłości. Zjadłam tylko jeden posiłek. Widzę nad sobą Manny’ego, liże mnie po twarzy, czuję jego gorący pot, gdy stykamy się biodrami. Widzi mnie całym ciałem. Kocha mnie jak Jazon. Junior chrapie po dziecięcemu. Zasypiam z Mannym, czując jego oddech we włosach.
DZIEŃ DRUGI
Ukryte jajka
Poranki po narodzinach powinny być ciche, powietrze powinno wygłuszać hałasy. Ale tutaj, w Gliniance, cisza pojawia się i znika jak sfora zdziczałych psów, które Tata odstraszał kiedyś dubeltówką, zanim Skeetah przyprowadził Chinę. Kiedy Tata hodował świnie, maciory o poranku kwiczały nad lepkimi prosiakami. Z ukrytych przez kury jajek wylęgały się kurczaki, budziły nas piskami i machaniem skrzydełkami. Pierwszy dzień szczeniaków Chiny na tym świecie jest taki sam jak inne. Budzi mnie walenie młotkiem.
Na podwórku stoi umyty i przebrany Skeet. W końcu zmienił koszulkę, a twarz mu jaśnieje, jakby ją właśnie wyszorował. Wbija gwóźdź w deskę, którą przybija do innej. Mam na sobie nocną koszulkę, jest tak wcześnie, że poranek można uznać za chłodny.
– Co robisz?
– Zbijam wybieg. – Skeet wali w gwóźdź. – Będzie im potrzebny za sześć tygodni.
– Nie za wcześnie? Wybieg? – Przecieram oczy.
Jestem głodna i wiem, że już nie usnę. Powinnam była wydrzeć się przez okno, żeby przestał walić tym młotkiem, naciągnąć kołdrę na głowę i iść dalej spać.
– Będą żyły i będą duże. Nie mogą przez cały czas biegać swobodnie po dworze. Jeszcze coś je przejedzie. – Pochyla się na odwróconym wiadrze, na którym siedzi, wsuwa młotek za pasek spodni. – Chcesz je zobaczyć?
Kiwam głową.
W szopie nie ma już lśniących od śluzu, wijących się na wszystkie strony kulek. Są za to nowe