Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

do łodzi i chociaż zachybotała się pod nim niebezpiecznie, był zbyt pijany i za bardzo od dzieciństwa związany z rzeką, żeby się przestraszyć. Usadowił się w środku, a stary nawyk wiosłował za niego, póki nie uderzył burtą o brzeg wyspy. Nie było to dobre miejsce do przycumowania, ale nieważne. Wygramolił się do wody, która sięgała mu do kolan, wdrapał się po stromym brzegu i ruszył dalej. Na środku wyspy wznosił się trzypiętrowy budynek gorzelni, na wschodnim krańcu stała fabryczka witriolu, a za nią magazyn.

      Szedł najciszej, jak mógł, a jednak nie dość cicho. Kiedy zatoczył się na ścieżce, bo zaplątał mu się but, czyjaś dłoń wystrzeliła znikąd, złapała go za kark i przygniotła do ziemi. Kciuk i cztery palce wbiły mu się boleśnie w ciało.

      – To ja – wykrztusił bez tchu. – To tylko ja!

      Palce rozluźniły uścisk. Nie padło ani jedno słowo. Kierując się słuchem, ruszył za mężczyzną w stronę magazynu.

      Było to wnętrze bez okien, przesycone ostrym zapachem drożdży, owoców i uderzającego do głowy słodkiego aromatu z nutą goryczy, tak ciężkiego, że trzeba go było przełknąć, bo nie dało się nim oddychać. Blask koksownika wydobywał z ciemności butelki, miedziane naczynia i beczki, porzucane bezładnie na stertę. W niczym nie przypominały nowoczesnego, przemysłowego sprzętu, który kiedyś stanowił wyposażenie fabryki, ale były to przedmioty, które z niej skradziono z myślą o tym samym celu – produkcji trunku.

      Mężczyzna nawet nie spojrzał na przybysza, usiadł na stołku; jego ciemna, drobna sylwetka odcinała się na tle pomarańczowego blasku z koksownika. Nie odwracając się, podpalił sobie fajkę pod rondem nisko nasuniętego kapelusza. Dopiero kiedy wypuścił z ust dym i zapach taniego tytoniu zmieszał się z unoszącym się w powietrzu smrodem, odezwał się:

      – Kto cię widział, jak tu szedłeś?

      – Nikt.

      Cisza.

      – Ani żywej duszy nie spotkałem po drodze – przekonywał włóczęga. – Za duży ziąb.

      Mężczyzna skinął głową.

      – Gadaj.

      – Dziewczynka – rzucił włóczęga. – Pod Łabędziem w Radcot.

      – Co za dziewczynka?

      – Ktoś ją wyłowił wieczorem z rzeki. Powiedzieli, że utonęła.

      Długa chwila ciszy.

      – Co z tego?

      – To, że ona żyje.

      Mężczyzna odwrócił głowę, lecz jego twarz nadal tonęła w cieniu.

      – No to jak w końcu, żyje czy nie? Nie może być jednocześnie trup i żywe dziecko.

      – Wcześniej nie żyła. Teraz żyje.

      Mężczyzna pokręcił głową.

      – Coś ci się przyśniło – powiedział obojętnym głosem. – Alboś za dużo wypił.

      – Mówię tylko, co gadali. Wyciągnęli martwą z rzeki, a teraz znowu żyje. Jest Pod Łabędziem. Pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć.

      Mężczyzna wbił wzrok z powrotem w koksownik. Posłaniec czekał, aby się przekonać, czy jeszcze coś usłyszy, lecz po minucie przekonał się, że nie.

      – Jakiś mały gest… Za to, że zadałem sobie trudu. Noc jest zimna.

      Mężczyzna mruknął. Wstając, rzucił na ścianę ciemny, ruchliwy cień. Sięgnął w mrok i wyciągnął z niego zakorkowaną małą butelkę. Włóczęga bez słowa wsunął ją do kieszeni, po czym dotknął ronda kapelusza i wyszedł.

      *

      Pod Łabędziem przy piecu, który nadal wydychał łagodne ciepło, spał kot. Jego powieki drgały od kocich snów, które człowiekowi zdałyby się jeszcze bardziej zdumiewające niż historie, które nocną porą tworzy ludzki umysł. Nagle czułe ucho zadrgało i sen pierzchnął w mgnieniu oka. Prawie niedosłyszalny szelest trawy zgniecionej pod butem momentalnie poderwał zwierzę na łapy. Błyskawicznie i bezgłośnie przebiegło przez izbę i wskoczyło na parapet. Koci wzrok bez trudu przebił ciemność.

      Zza gospody wyłoniła się ukradkiem drobna postać w przydługim płaszczu, w kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz. Nieznajomy prześliznął się pod murem, minął okno i zatrzymał się przed wejściem. Ostrożnie nacisnął klamkę, która cicho zagrzechotała, lecz drzwi były zamknięte na rygiel. Różne budynki mogą stać otworem, lecz gospodę z beczkami pełnymi pokus trzeba na noc zamykać. Wrócił do okna. Nieświadom, że ktoś go obserwuje, obmacał futrynę. Na próżno. Margot była przezorną kobietą. Pamiętała nie tylko o tym, żeby zamykać drzwi na noc, lecz również by każdego lata uszczelniać szyby świeżym kitem, malować ramy, aby futryny nie gniły, wymieniać stłuczone szybki. Spod ronda kapelusza dobiegło zniecierpliwione fuknięcie. Mężczyzna przystanął, w oczach błysnęła jakaś myśl, lecz wielki ziąb nie pozwalał na zwłokę. Odwrócił się i oddalił żwawo. Doskonale wiedział, gdzie w ciemności stawiać kroki, jak omijać koleiny i kamienie. Znalazł most, przeszedł na drugą stronę i skręciwszy z drogi, zniknął między drzewami.

      Jeszcze długo po jego odejściu kot śledził odgłosy jego kroków, gałązek szorujących po wełnianym płaszczu, stukanie obcasów o zmarzniętą na kamień ziemię, ruch spłoszonych dzikich zwierząt… aż w końcu zapadła cisza.

      Zwierzę zeskoczyło na podłogę i wróciło pod piec, gdzie wtuliło się ponownie w ciepły kamień i zasnęło.

      *

      Tak więc wkrótce po niewiarygodnych wydarzeniach, które rozegrały się Pod Łabędziem, kiedy ludzie wyszli w końcu ze zdumienia i ochłonęli z oczarowania, zaczęli opuszczać gospodę i wkrótce potoczyły się pierwsze opowieści. W końcu jednak, gdy świt nie rozproszył jeszcze nocnych ciemności, wszyscy znaleźli się w łóżkach, a historia osiadła niczym muł rzeczny w umysłach świadków, gawędziarzy i słuchaczy. Jedyną osobą, która nie spała, była bohaterka owych wydarzeń. W samym sercu opowieści dziewczynka wdychała i wydychała upływające sekundy i patrzyła w ciemność, nasłuchując odgłosów przepływającej rzeki.

      Dopływy

      Każda rzeka na mapie wygląda nieskomplikowanie. Nasza zaczyna się na łące Trewsbury Mead i płynie dwieście trzydzieści sześć mil, aby wpaść do morza w Shoeburyness. Jednak każdy, kto zada sobie trud, aby mila po mili podążyć z jej biegiem, łodzią lub pieszo, odniesie wrażenie, że nie dąży ona zbyt uparcie w jednym obranym kierunku. W drodze okazuje się, że trwoni czas na czasochłonne pętle i okrężne wędrówki. Czasem przewrotnie zmienia kierunki, niekiedy płynie na północ, innym razem na południe, to znów na zachód, jakby zapominała o swoim wschodnim punkcie przeznaczenia lub odkładała go na później. W Ashton Keynes rozdziela się na tyle strumieni, że każdy dom w okolicy musi mieć most prowadzący do własnych drzwi. Dalej, w okolicach Oksfordu, zatacza wielki, leniwy łuk, ale ma jeszcze w zanadrzu inne chimeryczne sztuczki: miejscami zwalnia i ospale dryfuje przez szerokie rozlewiska, aby po chwili znów przyspieszyć i z dawną niecierpliwością przeć do przodu. W Buscot rozdziela się na dwa bliźniacze strumienie, biorące w objęcia wielką połać terenów, po czym z powrotem zbiera swoje wody w jedno koryto.

      Trudno to wyczytać z mapy, lecz reszta jest jeszcze trudniejsza. Rzeka, która płynie zawsze do przodu, przesącza się również na boki, nawadnia pola i ziemie na obydwu brzegach. Znajduje drogę do studni, a stamtąd do balii z halkami i filiżanek z herbatą. Wchłaniają ją korzenie, skąd od komórki do komórki przedostaje się na powierzchnię; przechowują ją liście rukwi wodnej, z którymi trafia na talerze i półmiski miejscowych stołowników. Z miseczek i filiżanek wędruje do ust, nasyca sieć skomplikowanych