Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

zgodziły się, że około czterech.

      – A jak ma na imię?

      Znowu pytanie zbiło go z tropu. Kto by pomyślał, że taka historia wymaga tylu szczegółów. W ogóle się nad nimi nie zastanawiał, kiedy się to wszystko działo.

      – Nie wiem. Nikt jej nie pytał.

      Kobiety były oburzone.

      – Nikt jej nie zapytał, jak ma na imię?

      – Była śpiąca, Margot i Rita powiedziały, żeby dać jej spokój. Ale jej ojciec nazywa się Daunt. Henry Daunt. Znaleźliśmy to w jego kieszeni. Jest fotografem.

      – I to jej ojciec?

      – Tak myślę… A wy nie? Przyniósł ją do gospody.

      – Może tylko ją fotografował?

      – I oboje prawie utonęli przy tym fotografowaniu? Jak na to wpadłeś?

      Wybuchł rwetes, kiedy ludzie zaczęli dyskutować ze sobą z okien domów. Odgadywali brakujące kawałki historii, dopasowywali możliwe wyjaśnienia… Fred poczuł się nagle wyrzucony z własnej opowieści; prześlizgiwała mu się między palcami i zmieniała kształty w sposób, którego nie przewidział. Niczym żywe stworzenie, które złapał, ale go nie oswoił i teraz zerwało się z uwięzi i należało do wszystkich.

      Nagle dobiegł go natarczywy szept.

      – Fred!

      Z okna na parterze sąsiedniego domu machała na niego kobieta. Kiedy się zbliżył, wychyliła się ze świecą; spod czepka wymykały się kosmyki jasnych włosów.

      – Jak ona wygląda?

      Zaczął na nowo opisywać białą skórę, nieokreślonego koloru włosy, lecz kobieta pokręciła głową.

      – Pytam, do kogo jest podobna. Do tego człowieka?

      – W tym stanie, w jakim on jest, to nikt na świecie nie jest do niego podobny.

      – Ma takie same włosy jak ona? Cienkie i myszowate?

      – On ma ciemne i szorstkie.

      – Aha! – Pokiwała znacząco głową i popatrzyła na niego wymownie. – Nie przypominała ci kogoś?

      – Ciekawe, że o to pytasz… Rzeczywiście miałem wrażenie, jakby mi kogoś przypominała, jeno nie mogłem dojść kogo.

      – Czy to nie… – Kiwnęła na niego, żeby podszedł bliżej, i wyszeptała mu do ucha nazwisko.

      Kiedy się cofnął, miał otwarte usta i wytrzeszczone oczy.

      – Ach! – zatchnęło go.

      Kobieta znowu rzuciła mu wymowne spojrzenie.

      – Miałaby teraz cztery lata, no nie?

      – Tak, ale…

      – Zatrzymaj to dla siebie. Pracowałam tam. Rano do nich pójdę.

      Tymczasem zawołali go inni. Jakim cudem mężczyzna, dziewczynka i aparat fotograficzny zmieścili się w taką małą łódkę, która mogła przepłynąć przez Diabelski Jaz? Fred wyjaśnił, że w łodzi nie było aparatu fotograficznego. Więc skąd wiedzą, że jest fotografem? Z powodu tego, co miał w kieszeniach. A co tam miał?

      I Fred posłusznie opowiedział wszystko od początku, a potem znowu. Za drugim razem przywołał więcej szczegółów, za trzecim przewidział pytania, zanim padły, a za czwartym miał już wszystko ułożone. Pominął domysł jasnowłosej kobiety. W końcu godzinę później przemarznięty do szpiku kości Frederick ruszył do siebie.

      W stodole opowiedział historię po raz kolejny, mamrocząc do koni. Zwierzęta otworzyły oczy i wysłuchały początku z niewzruszonym spokojem, lecz zanim doszedł do połowy, zasnęły, a on wkrótce po nich.

      Obok domu jego kuzyna stały ruiny starej chaty, częściowo zasłonięte przez chaszcze. Za nimi sterta szmat z kapeluszem leżącym na wierzchu przeobraziła się w człowieka, choć nader brudnego i obdartego. Dźwignął się niezgrabnie na nogi, odczekał, aby się upewnić, że Frederick Heavins sobie poszedł, i również ruszył w drogę. W kierunku rzeki.

      *

      Kiedy Owen Albright szedł z biegiem rzeki w stronę swojego okazałego i komfortowego domu, który kupił w Kelmscott po powrocie ze swych owocnych zamorskich wojaży, wcale nie czuł zimna. Zwykle wracając z gospody Pod Łabędziem, oddawał się ubolewaniom – że tak dotkliwie bolą go stawy, że za dużo wypił, że wszystko, co w życiu najlepsze, już minęło i teraz czekają go tylko smutki i boleści, powolny uwiąd do czasu, aż w końcu spocznie w grobie. Lecz ujrzawszy tego wieczoru jeden cud, widział je teraz wszędzie: ciemne, nocne niebo, które tysiące razy ignorował, rozciągało się nad jego głową przestworem nieskończonej tajemnicy. Zatrzymał się i podniósłszy głowę, zachwycał się tym dziwem. Rzeka pluskała i dzwoniła niczym srebro na szkle; dźwięk wlewał mu się do uszu, odbijał się echem w zakątkach jego umysłu, o których nie miał dotąd pojęcia. Spuścił wzrok na wodę i po raz pierwszy w życiu zauważył – naprawdę zauważył – że pod bezksiężycowym niebem rzeka świeci własnym, żywym blaskiem. Światłem, które jest ciemnością; ciemnością, która jest również światłem.

      Uprzytomnił sobie wtenczas kilka rzeczy, rzeczy, które zawsze wiedział, lecz które tkwiły zagrzebane pod skorupą dni jego żywota. Że tęskni za ojcem, który umarł sześćdziesiąt lat temu, kiedy Owen był małym chłopcem. Że spotkało go w życiu dużo szczęścia i powinien być za to wdzięczny losowi. Że kobieta, która czeka na niego w domu i dzieli z nim łóżko, jest dobrą i miłującą duszą. Co więcej, kolana nie bolą go tak bardzo jak zwykle i pierś jakby rośnie i przypomina mu, jak to jest być młodym.

      Jeszcze się w progu nie rozebrał, a już potrząsał panią Connor za ramię.

      – Nawet nie myśl o tym, o czym myślisz – burknęła. – I nie wnoś tyle zimna ze sobą.

      – Słuchaj! – powiedział. – Tylko posłuchaj!

      I z jego ust popłynęły potoki opowieści o dziewczynce i nieznajomym, martwych i żywych.

      – Coś ty pił? – dopytywała się pani Connor.

      – Prawie nic.

      Więc opowiedział wszystko jeszcze raz od początku, ponieważ pani Connor najwyraźniej nie pojęła doniosłości tych wydarzeń.

      Podniosła się na łokciach, żeby go lepiej widzieć. To był człowiek, dla którego pracowała trzydzieści lat, a przez dwadzieścia dziewięć dzieliła z nim łóżko. Stał w ubraniu i wyrzucał z siebie lawinę słów, z której nie mogła nic wyrozumieć. Skończył mówić i stał dalej jakby zaczarowany.

      Wstała, żeby pomóc mu się rozebrać. Zdarzało mu się upić tak, że nie był w stanie rozpiąć sobie guzików. Ale tym razem się nie zataczał, nawet się o nią nie podpierał dla równowagi, a kiedy rozpięła mu spodnie, stwierdziła, że jest tak pełen wigoru, jak żaden pijak by nie potrafił.

      – Widzicie go – burknęła prawie z przyganą.

      A Owen objął ją wpół i pocałował tak, jak nie całowali się od czasów, gdy byli świeżo upieczoną parą. Kotłowali się i przewracali na łóżku, a kiedy skończyli, zamiast odwrócić się na bok i zasnąć, Owen Albright przytrzymał ją w ramionach i pocałował we włosy.

      – Wyjdź za mnie, pani Connor.

      Wybuchła śmiechem.

      – Co też w ciebie wstąpiło, panie Albright?

      Pocałował ją w policzek, a ona poczuła, jak uśmiecha się w czasie pocałunku.

      Już prawie zasypiała, kiedy znów się odezwał:

      – Widziałem to na własne oczy. To ja trzymałem