robiło to na niej wrażenia i zachowywała absolutną dyskrecję. Przemyślawszy sprawę gruntownie, złożył jej zaskakującą propozycję.
– Może wzięlibyśmy ślub? – zapytał pewnego dnia w przerwie między pacjentami. – Obywalibyśmy się bez… no wiesz… Ale małżeństwo ułatwiłoby mi pewne sprawy, a myślę, że i dla ciebie mogłoby się okazać korzystne. Na pacjentach zrobiłoby to dobre wrażenie.
Po krótkim namyśle Rita przystała na jego propozycję. Zaręczyli się, lecz zanim zdążyli się pobrać, doktor zachorował na zapalenie płuc i umarł, zbyt młodo. Kilka dni przed śmiercią wezwał swojego prawnika i zmienił testament. Przyjacielowi pozostawił dom i meble, Ricie zaś zapisał sporą sumę pieniędzy, wystarczającą, aby zapewnić jej skromne, lecz niezależne życie. Przekazał jej również swoją bibliotekę. Rita sprzedała książki, które nie traktowały o medycynie ani o nauce, a resztę spakowała i wyruszyła w górę rzeki. Kiedy łódź przybiła do Godstow, poczuła zaskakujące ukłucie żalu za utraconym Bogiem.
– Tutaj? – spytał barkarz, opacznie odczytując wyraz jej twarzy.
– Proszę płynąć dalej – odparła.
Popłynęli więc dalej, kolejny dzień, kolejną noc, aż dotarli do Radcot. Spodobało jej się to miejsce.
– Tutaj – powiedziała barkarzowi. – Tu będzie dobrze.
Kupiła mały domek, ustawiła książki na półkach i rozpuściła wici między znaczniejszymi rodzinami w okolicy, że posiada rekomendacje jednego z najlepszych londyńskich medyków. Kiedy wyleczyła kilku pacjentów i odebrała parę porodów, została zaakceptowana przez miejscową społeczność. Wielu członków bogatszych rodzin w okolicy chciało, aby to Rita pomagała im przychodzić na świat i z niego odchodzić, a także towarzyszyła im w kryzysach zdrowotnych między jednym a drugim. Była to dobrze płatna praca i przynosiła całkiem pokaźne dochody, dzięki którym pomnożyła odziedziczoną sumę. Wśród jej pacjentów było kilku, którzy mogli sobie pozwolić na chroniczną hipochondrię. Tolerowała te słabości, ponieważ pozwalały jej pomagać za bardzo niskie stawki lub całkiem darmo ludziom, których nie było na nią stać. Kiedy nie pracowała, spędzała owocnie czas na studiowaniu książek z biblioteki doktora (nie myślała o nim ani nie mówiła jak o swoim narzeczonym) i sporządzaniu lekarstw.
Mieszkała w Radcot już dziesięć lat. Śmierć jej nie przerażała. Pielęgnowała umierających, towarzyszyła odchodzącym ze świata, przygotowywała zwłoki do pogrzebu. Widziała śmierć na skutek choroby, w połogu, w wypadku, w następstwie przemocy, a także jako wyczekiwanego gościa w podeszłym wieku. Szpital klasztorny w Godstow stał nad rzeką, więc oczywiście przywykła również do zwłok topielców.
O nich właśnie myślała, idąc szybkim krokiem przez zimną noc w stronę spichrza. Każdego roku rzeka zbierała żniwo co najmniej kilku ofiar. Wystarczał jeden kieliszek za dużo, jeden pochopny krok, chwila nieuwagi. Pierwszym topielcem, z jakim Rita miała do czynienia, był dwunastoletni chłopiec, zaledwie rok młodszy od niej. Pośliznął się, śpiewając i wygłupiając się na wrotach śluzy. Następny był uczestnik letnich libacji, który źle wymierzył krok, schodząc z łodzi. Wpadając do wody, uderzył się w skroń, a jego towarzysze byli zbyt pijani, aby mu przyjść z pomocą. Pewien student, aby się popisać, w piękny jesienny dzień skoczył z mostu Wolvercote i zaskoczył go silny nurt głębokiej wody. Rzeka jest rzeką, bez względu na porę roku. Były młode kobiety, takie jak jej matka, biedne duszyczki, porzucone przez kochanków i rodziny, nie potrafiły stawić czoła przyszłości, więc rzuciły się do rzeki, aby położyć kres hańbie i nędzy. I były niemowlęta, maleńkie, niechciane zalążki życia, utopione, nim dostały szansę zakosztować świata. Wszystko to widziała.
Obróciła klucz w zamku drzwi długiej spiżarni. W środku było chyba jeszcze zimniej niż na dworze. Strumień chłodnego powietrza szkicował mapę kanałów i załamań w nozdrzach, a potem wyżej, pod sklepieniem czoła Rity. Niósł ze sobą woń ziemi, kamieni oraz silny i przenikliwy zapach rzeki. W jej umyśle zapaliło się ostrzegawcze światło.
Słaby blask lampy nie docierał do ciemnych zakamarków kamiennego pomieszczenia, lecz oświetlił dziecięce zwłoki mieniące się niebieskawym połyskiem. Było to nader osobliwe zjawisko, spowodowane wyjątkową bladością skóry, lecz osoba z bogatą wyobraźnią mogłaby pomyśleć, że to światło biło od malutkich kończyn.
Rita sama się zdziwiła, że tak ją ten widok zaalarmował. Podeszła bliżej. Dziewczynka miała mniej więcej cztery latka, białą skórę i najprostszą sukienczynę, która odsłaniała nagie ramionka i kostki; mokry materiał marszczył się wokół drobnego ciałka.
Niemal bezwiednie Rita rozpoczęła rutynowe szpitalno-klasztorne badanie. Sprawdziła oddech, przyłożyła palce do szyi, szukając tętna. Odwinęła powiekę, aby obejrzeć źrenicę. Przez cały czas słyszała w głowie echo modlitwy, która w klasztorze towarzyszyłaby badaniu chórem cichych kobiecych głosów: Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Słyszała ją, lecz jej usta się nie poruszały.
Brak oddechu. Brak tętna. Rozszerzone źrenice.
Mimo to nie słabła w niej ta niezwykła czujność. Stała nad martwym dziecięcym ciałem i zastanawiała się, co takiego wywołało u niej ten stan podenerwowania. Może nic poza zimnym powietrzem.
Człowiek, który widział dużo zwłok, może w nich czytać jak w księdze. Jeśli się wie, czego szukać, można znaleźć odpowiedzi na pytania: jak, kiedy i dlaczego? Zaczęła uważne i szczegółowe oględziny, aż całkiem zapomniała o zimnie. Mrużąc oczy w migoczącym świetle lampy, zlustrowała każdy skrawek skóry. Uniosła nogi i ramiona, wczuwała się w płynny ruch stawów. Zajrzała do uszu, nosa i ust. Obejrzała każdy palec u rączek i nóżek. Kiedy skończyła, cofnęła się i zmarszczyła brwi.
Coś się tu nie zgadzało.
Przekrzywiła głowę i zafrapowana przebiegła w myślach wszystko, co wiedziała o topielcach. Wiedziała, że ciało utopionego człowieka marszczy się, puchnie i nabrzmiewa. Że skóra, włosy i paznokcie się obluzowują. Żadnego z tych objawów nie znalazła u dziewczynki, lecz to znaczyło tylko tyle, że nie przebywała długo w wodzie. Do tego dochodziła wydzielina. Utonięcie pozostawia pianę w kącikach ust i nozdrzy, a brakowało jej na zwłokach, które leżały przed Ritą. Ale i to mogło mieć swoje wyjaśnienie. Widać dziecko zmarło, zanim wpadło do rzeki. Jak dotąd wszystko się zgadzało. Niepokoiła ją cała reszta. Jeśli mała nie utonęła, to jak zmarła? Czaszka była nietknięta, kończyny również. Żadnych sińców na szyi, żadnych złamanych kości. Żadnych objawów uszkodzenia narządów wewnętrznych. Rita wiedziała, jak daleko potrafi się posunąć ludzka niegodziwość; sprawdziła genitalia i stwierdziła, że dziewczynka nie padła ofiarą bestialskiego nadużycia.
Czy to możliwe, żeby zmarła z przyczyn naturalnych? Lecz nie widać było żadnych symptomów choroby. Przeciwnie, sądząc z jej wagi, wyglądu skóry i włosów, mogła służyć za ideał zdrowego dziecka.
Wszystko to wystarczyłoby, aby zaintrygować Ritę, lecz było coś jeszcze. Nawet gdyby założyć, że dziewczynka zmarła z przyczyn naturalnych i z powodów trudnych do odgadnięcia została wrzucona do rzeki, to na ciele powinny się pojawić obrażenia powstałe po śmierci – otarcia od piasku, zadrapania, rozcięcia od większych i mniejszych kamyków. Woda potrafi złamać kończynę dorosłego mężczyzny, uderzenie w filar mostu roztrzaska czaszkę. Tymczasem na ciele dziewczynki nie widać było najmniejszej skazy – żadnego zadrapania, obtarcia czy uderzenia. Nic, tylko perfekcyjna, nietknięta skóra. „Jak lalka”, powiedział Jonathan, opisując, jak wpadła mu w ramiona. Teraz Rita rozumiała, czemu tak pomyślał. Obmacała stópki, przebiegła opuszkami wokół dużych palców. Były wprost idealne, można by pomyśleć, że dziecko nigdy nie dotknęło stopą ziemi. Nawet paznokietki miała delikatne i perłowe jak nowo narodzone dziecię. Już fakt, że śmierć