Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

czy za życia te niedokończone, jakby naszkicowane rysy nosiły znamiona urody, płochliwej nieśmiałości czy przebiegłej figlarności. Jeśli na tej twarzy malowały się kiedyś ciekawość, spokój lub niecierpliwość, to czas nie zdołał odcisnąć na niej ich trwałego piętna.

      Bardzo niedawno temu – dwie godziny lub niewiele więcej – ciało i dusza tej małej dziewczynki były ze sobą ściśle i bezpiecznie połączone. Na tę myśl, mimo swego doświadczenia i wiedzy, Rita dała się porwać burzy emocji. Nie po raz pierwszy od czasu porzucenia wiary zapragnęła poczuć obecność Boga. Boga, który za czasów jej dzieciństwa wszystko widział, wszystko wiedział i wszystko rozumiał. Jakże proste było życie, kiedy w swojej nieświadomości i naiwności pokładała wiarę w Ojcu, który cieszył się doskonałym rozumieniem wszystkich rzeczy. Zniosłaby bez trudu swoją niewiedzę, gdyby mogła mieć pewność, że Bóg wie. Teraz jednak…

      Ujęła rączkę dziewczynki – idealne, maleńkie paluszki z pięcioma nieskazitelnymi paznokietkami – ułożyła ją sobie na otwartej dłoni i nakryła drugą.

      To wszystko nie tak! Tak nie powinno się dziać!

      Wtedy się stało.

      Cud

      Zanim Margot wrzuciła ubrania rannego mężczyzny do wiadra z czystą wodą, Jonathan przeszukał jego kieszenie. Oto co znalazł:

      Jedna sakiewka, spęczniała od wody, z sumą pieniędzy, która mogła pokryć wszystkie wydatki i starczyłoby jeszcze na piwo albo cydr, kiedy właściciel poczuje się lepiej.

      Jedna chusteczka, przemoczona.

      Jedna fajka, nieuszkodzona, do tego puszka tytoniu. Podważyli wieczko i stwierdzili, że zawartość nie zamokła.

      – Przynajmniej z tego się ucieszy – orzekli.

      Jeden pierścień z przymocowanymi maleńkimi przyrządami, które wzbudziły powszechne zaciekawienie. Czyżby był zegarmistrzem? Ślusarzem? Włamywaczem? Zastanawiali się nad tym wszystkim, dopóki nie wyjęto następnego przedmiotu.

      Jedna fotografia. Wtedy przypomnieli sobie ciemne plamy na palcach oraz sugestię Rity, że jej pacjent jest przypuszczalnie fotografem. Teraz wydało się to jeszcze bardziej prawdopodobne. Przyrządy musiały mieć coś wspólnego z jego profesją.

      Joe wyjął fotografię z rąk syna i wytarł ją delikatnie z wody wełnianym mankietem kaftana. Ukazywała spłachetek pola z rosnącym na nim jesionem i niewiele więcej.

      – Widziałem ładniejsze widoczki – zauważył ktoś.

      – Brakuje tu wieży kościelnej albo domu ze strzechą – dodał ktoś inny.

      – To właściwie niczego nie przedstawia – wtrącił trzeci, drapiąc się z konsternacją po głowie.

      – Trewsbury Mead – stwierdził Joe, który jako jedyny rozpoznał miejsce.

      Nikt nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc tylko wzruszyli ramionami i odłożyli fotografię na kominek, żeby wyschła, po czym przeszli do następnego i zarazem ostatniego przedmiotu, który wyjęto z kieszeni nieznajomego, a było to:

      Jedno cynowe puzderko z plikiem biletów wizytowych. Wyjęli kartę z wierzchu i wręczyli Owenowi, który najlepiej znał się na piśmie. Owen przysunął sobie świecę i odczytał na głos:

      Henry Daunt z Oksfordu Portrety, pejzaże, krajobrazy miejskie i wiejskie A także: pocztówki, przewodniki, ramki do obrazów i fotografii Specjalność: widoki Tamizy

      – Miała rację! – zawołali. – Mówiła, że to fotograf, i oto dowód.

      Owen odczytał adres przy High Street w Oksfordzie.

      – Kto jutro jedzie do Oksfordu? – spytała Margot. – Wie który?

      – Mój szwagier wozi barką sery – powiedział kopacz żwiru. – Mogę pójść jeszcze dzisiaj i zapytać.

      – Barką to będzie dwa dni, no nie?

      – Rodzina będzie się zamartwiać o tego biedaka. Nie można ich tak zostawić.

      – Twój szwagier jutro nie popłynie, bo nie zdążyłby wrócić na Wigilię.

      – No to trzeba koleją.

      Uradzono więc, że pojedzie Martins. Nie był potrzebny nazajutrz w gospodarstwie, a jego siostra mieszkała pięć minut drogi od stacji w Lechlade. Pójdzie do niej jeszcze dzisiaj, żeby z samego rana być gotowy na pociąg; Margot dała mu pieniądze na przejazd. Martins powtarzał adres, dopóki nie nauczył się go na pamięć, po czym wyruszył z szylingiem w kieszeni i świeżutką historią na końcu języka. Miał przed sobą sześć mil drogi brzegiem rzeki, żeby wypróbować swoją opowieść, tak że kiedy dotarł do domu siostry, miał ją wyszlifowaną na wysoki połysk.

      Pozostali klienci gospody Pod Łabędziem ociągali się z wyjściem. Tego wieczoru czas gawęd się skończył – no bo kto by chciał słuchać opowieści, skoro jedna właśnie toczyła się na ich oczach? – napełnili więc ponownie kufle i kielichy, zapalili fajki i usiedli na zydlach. Joe schował przyrządy do golenia, po czym wrócił na swoje krzesło, gdzie od czasu do czasu dyskretnie pokasływał. Jonathan siedział pod oknem; dokładał do ognia, kiedy było trzeba, i sprawdzał, czy świece się nie wypaliły. Margot wzięła stare wiosło, wcisnęła nim brudne ubrania w wiadrze, żeby się głębiej zanurzyły, i mocno zakręciła, potem odstawiła rondel z grzanym piwem z powrotem na piec. Zapach ziela angielskiego i gałki muszkatołowej zmieszał się w powietrzu z aromatem tytoniu oraz płonących bierwion i smród zaczął powoli znikać z zimowej izby.

      Goście jęli gawędzić, szukając odpowiednich słów, dobierając je tak, aby zamienić wieczorne wydarzenia w opowieść.

      – Alem się zdumiał, kiedym go zobaczył w drzwiach. Gdzie tam zdumiałem… osłupiałem. Tak, tak, prawdziwie osłupiałem.

      – A ja zdębiałem.

      – A ja zdębiałem i osłupiałem. A wy?

      Byli to kolekcjonerzy słów, tak jak wielu kopaczy żwiru kolekcjonowało skamieliny. Ich uszy w ciągłej gotowości nieustannie nasłuchiwały, wyłapywały wszystko, co rzadkie, niezwykłe, unikatowe.

      – Ja to chyba oniemiałem.

      Badali słowo, wczuwali się w jego smak na języku. Tak, było dobre. Wszyscy pokiwali do swego towarzysza z uznaniem.

      Był też Pod Łabędziem jeden nowy opowiadacz. Nadal szukał gruntu pod nogami.

      – A może: zamieniłem się w słup soli? Mógłbym tak powiedzieć?

      – Czemu nie? – przytaknęli zachęcająco. – Mów, że zamieniłeś się w słup soli, jeśli chcesz.

      Wrócił Beszant, co naprawiał łodzie. Łodzie też potrafią opowiadać własne historie i Beszant poszedł zobaczyć, co tym razem jedna z nich miała do powiedzenia. Wszyscy wyczekująco podnieśli na niego oczy.

      – Jest – poinformował. – Burta rozpruta jak się patrzy. Przygrzmociła w coś okrutnie i zaczęła nabierać wody. Zatonęła do połowy. Zostawiłem ją na brzegu do góry dnem, ale nic się z nią nie zrobi. Zakończyła swój żywot.

      – Jak myślisz, co się stało? Wpadł na pomost?

      Beszant ze znawstwem pokręcił głową.

      – Coś musiało w niego wpaść. Z góry. – To mówiąc, podniósł jedną dłoń i uderzył nią o drugą, aby zademonstrować, co ma na myśli. – Jakby walnęła w pomost, byłaby wgnieciona z boku.

      I tak klienci gospody przegadali mila po mili w górę i w dół rzeki, most po moście, każde zagrożenie, każde uderzenie człowieka i łodzi. Wszyscy to byli wodniacy, jeśli nie z profesji, to za sprawą długich lat