Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

od kominka skoczył na równe nogi Jonathan, wyciągnął ręce i złapał w objęcia lalkę; jego mięśnie i stawy aż się ugięły, zaskoczone jej ciężarem.

      Ochłonąwszy z szoku, parobkowie zawlekli nieprzytomnego mężczyznę na stół. Przysunięto też drugi, żeby ułożyć na nim nogi chorego. Kiedy go położyli i wyprostowali, ze wszystkich stron zaczęli podchodzić inni, przybliżali świece i lampy, aby mu się przyjrzeć. Powieki mężczyzny nawet nie drgnęły.

      – Czy on nie żyje? – zastanawiał się na głos Albright.

      Po zgromadzeniu rozszedł się nieokreślony pomruk, ludzie zmarszczyli brwi.

      – Trzaśnijcie go po gębie – zaproponował ktoś. – Może to go ocuci.

      – Starczy trochę cydru – zasugerował ktoś inny.

      W tym momencie przez ciżbę przepchnęła się łokciami Margot. Podeszła do stołu i przyjrzała się przybyszowi.

      – Ani mi się ważcie go trzaskać – powiedziała. – Nie widzicie jego twarzy? Do gardła też mu niczego nie wlewać. Zaczekajcie chwilę.

      Odwróciła się do ławy stojącej koło pieca, wzięła z niej poduchę i wróciła do stołu. Przybliżyła świecę do nieprzytomnego, zobaczyła białą plamkę na bawełnie i skubnęła ją paznokciem. W palcach trzymała piórko. Mężczyźni obserwowali ją oczami okrągłymi ze zdumienia.

      – Łaskotkami nie obudzisz umarłego – odezwał się kopacz żwiru. – Ani żywego w takim stanie jak ten.

      – Nie zamierzam go łaskotać – odparła Margot.

      Położyła piórko na ustach przybysza. Wszyscy wpatrywali się w nią jak urzeczeni. Przez jakiś czas nic się nie działo, lecz po chwili najdelikatniejszy puszek zaczął drżeć.

      – Oddycha!

      Wkrótce jednak ulga ustąpiła miejsca nowej konsternacji.

      – Ale co to za jeden? – spytał barkarz. – Zna go ktoś?

      Wśród zebranych rozszedł się gwar głosów, ludzie zastanawiali się nad odpowiedzią. Ktoś oznajmił, że zna nad rzeką wszystkich od Castle Eaton aż po Duxford, które dzieliło jakieś dziesięć mil, i na pewno tego jegomościa nie zna. Inny miał siostrę w Lechlade i też był pewien, że nikogo takiego tam nie widział. Jeszcze innemu wydawało się, że może gdzieś go spotkał, ale im dłużej mu się przyglądał, tym mniej był skłonny postawić na to pieniądze. Czwarty zastanawiał się, czy to nie jeden z rzecznych Cyganów, bo o tej porze roku ich łodzie spływają w dół rzeki, a ludzie spoglądają na nich podejrzliwie i pilnują się, aby ryglować na noc drzwi i wnosić do domu wszystko, co da się udźwignąć. Lecz zważywszy na płaszcz nieznajomego, uszyty z przedniej wełny, a także kosztowne skórzane buty… nie, to nie mógł być Cygan. Piąty po chwili zadumy triumfalnym tonem zauważył, że mężczyzna jest bardzo wysoki i zbudowany jak Liddiard z farmy Whiteyów. A wszak i włosy ma tego samego koloru. Szósty zwrócił mu jednak uwagę, że Liddiard stoi tu, na drugim końcu stołu, i kiedy piąty spojrzał we wskazanym kierunku, nie mógł temu zaprzeczyć. Na koniec tych wszystkich i jeszcze kolejnych dywagacji wspomniana szóstka, a także cała reszta obecnych zgodziła się, że nikt nie zna tajemniczego przybysza, a przynajmniej tak im się wydaje, bo patrząc na nieprzytomnego mężczyznę, kto mógł być tego pewien?

      W ciszy, która zapadła po owej konstatacji, odezwał się siódmy:

      – Co mu się właściwie przydarzyło?

      Ubranie mężczyzny ociekało wodą i bił od niego zapach rzeki, zielony i zgniłobrązowy. Jakiś wypadek na wodzie, to było oczywiste. Jęli więc dysputować o niebezpieczeństwach czyhających na rzece, o wodzie, która płatała figle nawet najbardziej doświadczonym żeglarzom.

      – Może wyjdę zobaczyć, czy nad rzeką nie ma jakiejś krypy? – spytał Beszant, co naprawiał łodzie.

      Margot delikatnymi, wprawnymi ruchami obmywała twarz nieznajomego z krwi i aż się skrzywiła, ujrzawszy pod warstwą czerwonej mazi wielką ranę, która rozdzielała górną wargę na dwa wiszące płaty skóry i odsłaniała połamane zęby oraz zakrwawione dziąsło.

      – Daj spokój z łodzią – odparła. – Człowiek ważny. Nie poradzę tu sobie ze wszystkim. Kto pobiegnie po Ritę? – Rozejrzała się i zauważyła parobka, który był zbyt biedny, żeby dużo pić. – Neath, jesteś szybki w nogach i nie zanadto pijany, możesz polecieć po Ritę Sunday i nie potknąć się po drodze? Jeden wypadek na dzień wystarczy.

      Młodzieniec wyszedł.

      W tym czasie Jonathan trzymał się na uboczu. Ciążyła mu niezmiernie nasiąknięta wodą lalka, więc usiadł i posadził ją sobie na kolanach. Przypomniał mu się smok z papier mâché, którego przyniosła ze sobą trupa przebierańców na Boże Narodzenie. Był lekki i twardy i robił puk, puk, puk, kiedy się weń uderzało paznokciami. Ta lalka nie była taka sama. Bardziej mu się kojarzyła z laleczkami wypełnionymi ryżem, miękkimi, a zarazem dość ciężkimi. Ale nigdy nie widział takiej dużej jak ta. Powąchał jej głowę. Nie pachniała ryżem, tylko rzeką. Miała włosy zrobione z prawdziwych ludzkich włosów; Jonathan nie mógł zrozumieć, jak przymocowali je do głowy. Ucho wyglądało całkiem jak prawdziwe, zupełnie jakby ulepili je z ludzkiego ciała. Podziwiał jej misterne rzęsy. Kiedy muskał opuszką palca wilgotne, łaskotliwe końcówki, powieki odrobinę się poruszały. Delikatnie ich dotknął i wyczuł coś pod spodem. Coś kulistego i ruchomego, jednocześnie miękkiego i mocnego.

      Ogarnęło go coś mrocznego i niepojętego. Za plecami rodziców i klientów gospody Jonathan delikatnie potrząsnął lalką. Jej ramię ześliznęło się i kołysało zawieszone na stawie barkowym w sposób, w jaki nie powinno się poruszać ramię kukiełki. Poczuł coś na podobieństwo wody wzbierającej w naczyniu, nagle i niepowstrzymanie.

      – To mała dziewczynka!

      Nikt z osób toczących zagorzałą dyskusję nad nieprzytomnym mężczyzną go nie usłyszał, więc zawołał głośniej:

      – To prawdziwa dziewczynka!

      Wszyscy odwrócili się jak na komendę.

      – Nie chce się obudzić.

      Wyciągnął w ich stronę mokre małe ciałko, żeby sami zobaczyli. Podeszli zaciekawieni i otoczyli go kołem. Kilkanaście par wstrząśniętych oczu spoczęło na maleńkiej postaci, którą trzymał w rękach. Jej skóra lśniła jak woda. Bawełniana sukieneczka przyklejała się do smukłych kończyn, główka opadła przechylona na bok, jak nie mogłaby opaść głowa żadnej lalki. Była to z całą pewnością mała dziewczynka i nikt tego wcześniej nie zauważył, nikt, choć było to tak oczywiste. Jaki rzemieślnik zadałby sobie tyle trudu, aby stworzyć tak perfekcyjne dzieło i ubrać je w zgrzebną sukienczynę, w jakiej mogła chodzić córka pierwszego lepszego chłopa? Kto namalowałby twarz tak makabrycznie martwą? Jaki twórca, poza samym Bogiem, byłby zdolny do zrobienia łuku tych policzków, kształtów tej łydki, tej delikatnej stópki z pięcioma paluszkami wyrzeźbionymi oddzielnie z zachowaniem najdrobniejszych detali i proporcji? Oczywiście, że to była mała dziewczynka! Jak mogli w ogóle pomyśleć inaczej?

      W sali, gdzie zwykle słowa płynęły potokami, zaległa cisza. Ojcowie przypominali sobie własne dzieci i postanawiali w duchu, że do końca życia będą im zawsze okazywać tylko miłość. Starcy, którzy nigdy nie mieli dzieci, poczuli ukłucie żalu, a młodzi, lecz jeszcze bezdzietni, zapragnęli trzymać w ramionach własne potomstwo.

      W końcu ktoś przerwał milczenie.

      – Dobry Boże!

      – Nie żyje, biedna kruszyna.

      – Utopiła się!

      – Mamuś! Połóż jej piórko na ustach.

      – Och, Jonathanie, dla