Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

Jonathan.

      Matka poklepała go po ramieniu.

      – Jej to już nie będzie przeszkadzać. Już jej tu nie ma, a tam, dokąd poszła, nigdy nie jest zimno.

      – Pozwól mi ją zanieść.

      – Ty weź lampę i poświeć panu Higgsowi. Ona jest dla ciebie za ciężka, kochanie.

      Kopacz żwiru Higgs wziął dziewczynkę ze słabnących rąk Jonathana i podniósł ją, jakby ważyła tyle co gęś. Chłopiec oświetlał mu drogę na dwór, a następnie do małej kamiennej budowli, gdzie za ciężkimi drewnianymi drzwiami mieściła się wąska spiżarnia bez okien, z klepiskiem zamiast podłogi i ścianami, których nigdy nie otynkowano ani nie pomalowano. Latem można tu było przechować oskubaną gęś albo pstrąga, na którego jeszcze nie miało się ochoty, lecz w zimowe wieczory, takie jak ten, panowało tu lodowate zimno. Z jednej ściany sterczała kamienna półka i na niej właśnie Higgs ułożył dziewczynkę. Jonathan, mając w pamięci, jak delikatne są figurki z papier mâché, objął ostrożnie jej głowę.

      – Żeby nie uderzyła o kamień – powiedział.

      Lampa Higgsa rzucała krąg światła na twarz dziewczynki.

      – Mamusia powiedziała, że ona nie żyje – powiedział Jonathan.

      – Ma rację, chłopcze.

      – Mamusia mówi, że ona jest już gdzie indziej.

      – Prawda.

      – A mnie się widzi, jakby była tutaj.

      – Myśli uleciały jej z głowy. Dusza z niej uszła.

      – A nie może być, że śpi?

      – Nie, synku. Już by się za ten czas obudziła.

      Lampa rzucała migoczące cienie na nieporuszoną twarz dziecka. Ciepły blask próbował zamaskować martwą bladość jej skóry, lecz nie mógł zastąpić wewnętrznego światła życia.

      – Kiedyś jedna dziewczynka spała przez sto lat. Obudził ją pocałunek.

      Higgs zamrugał szybko.

      – To tylko bajka, synku.

      Krąg światła opuścił twarz dziewczynki i oświetlił stopy Higgsa, które ruszyły do wyjścia. Przy drzwiach jednak mężczyzna zauważył, że chłopiec nie poszedł razem z nim. Odwrócił się i podniósł lampę w samą porę, żeby zobaczyć, jak Jonathan pochyla się i w ciemności składa pocałunek na czole dziewczynki. Przez chwilę wpatrywał się z namaszczeniem w jej martwe oblicze, potem ramiona mu obwisły i odwrócił się do wyjścia.

      Wyszli i zaryglowali za sobą drzwi.

      Zwłoki bez historii

      Dwie mile od Radcot mieszkał doktor, lecz nikt nie zamierzał po niego posyłać. Był stary i drogi, a większość jego pacjentów leżała na cmentarzu, co nikogo nie zachęcało. Zamiast tego w gospodzie zrobiono jedyną rozsądną rzecz – posłano po Ritę.

      Pół godziny po tym, jak mężczyznę ułożono na stole, z dworu dobiegły kroki i po chwili w drzwiach stanęła kobieta. Poza Margot i jej córkami, które stanowiły część gospody Pod Łabędziem w tym samym stopniu co podłoga i kamienne mury, kobiety były tu rzadkim widokiem, więc kiedy weszła Rita, wszystkie oczy zwróciły się prosto na nią. Rita Sunday była niewiastą średniego wzrostu, o włosach ani ciemnych, ani jasnych, lecz pod każdym innym względem jej wygląd odbiegał od przeciętnej. Kości policzkowe miała zbyt wysokie i zbyt kanciaste, nos trochę za duży, szczękę za szeroką, a podbródek zbytnio wysunięty. Za najciekawszy szczegół jej twarzy należało uznać oczy – ładnego kształtu, lecz szare i patrzące zbyt spokojnie i nieruchomo spod symetrycznego czoła. Była za stara, aby być młoda; większość niewiast w jej wieku skreślano z lisy dziewcząt wartych otaksowania, lecz mimo pewnej nijakości wyglądu oraz trzech dekad dziewictwa, nadal coś w sobie miała. Czy to za sprawą swojej przeszłości? Urodziła się w klasztorze i mieszkała tam, aż osiągnęła wiek dorosły. W klasztornym szpitalu nauczyła się leczyć chorych i pełniła teraz w okolicy funkcję siostry i akuszerki.

      Weszła do zimowej izby Pod Łabędziem, jakby nie zauważyła, że zwróciły się na nią wszystkie oczy. Rozpięła prosty wełniany płaszcz i wysunęła ręce z rękawów. Pod spodem miała prostą sukienkę, pozbawioną wszelkich ozdób.

      Podeszła prosto do nieprzytomnego zakrwawionego mężczyzny leżącego na stole.

      – Podgrzałam ci wodę, Rito – powiedziała Margot. – Tu masz szmaty, wszystkie czyste. Czego ci jeszcze trzeba?

      – Przydałoby się więcej światła, jeśli możesz.

      – Jonathanie, przynieś z góry lampę i świece.

      – I całkiem możliwe – po umyciu rąk Rita zaczęła delikatnie oglądać rozcięcie na wardze rannego mężczyzny – że będę potrzebować brzytwy oraz mężczyzny z pewną ręką do golenia.

      – Joe, możesz to zrobić?

      Jej mąż skinął głową.

      – I jakiś trunek, najmocniejszy, jaki macie.

      Margot otworzyła kredens na specjalne okazje i wyjęła z niego zieloną butelkę. Gdy postawiła ją obok torby Rity, wszyscy obecni jęli łypać pożądliwie na flaszkę pozbawioną etykietki, za to ze znaczkami nielegalnej destylacji, co znaczy, że mogła zwalić konia z nóg.

      Dwaj barkarze, którzy przytrzymywali lampy nad głową rannego, patrzyli, jak Rita obmacuje otwór, który był kiedyś ustami. Dwoma zakrwawionymi palcami wyjęła złamany ząb. Po chwili trzymała w dłoni dwa następne. Potem zanurzyła palce w jego mokrych włosach i cal po calu zaczęła badać czaszkę.

      – Na głowie nie ma żadnych innych obrażeń. Mogło być gorzej. Rozbierzmy go teraz z tych mokrych ubrań.

      W sali zapanował nagle popłoch. Niezamężna kobieta nie mogła rozebrać mężczyzny bez zakłócania naturalnego porządku rzeczy.

      – Margot, możesz pokierować mężczyznami? – poleciła gładko Rita.

      Potem się odwróciła i zaczęła wyjmować z torby swoje rzeczy, a tymczasem Margot dyrygowała mężczyznami zdejmującymi ubranie z rannego i upominała ich, żeby obchodzili się z nim ostrożnie.

      – Nie wiemy, czy nie ma na ciele innych ran. Uważajcie, żeby nie pogorszyć sytuacji!

      Zręcznymi palcami wielokrotnej matki rozpinała guziki i rozwiązywała sznurówki, kiedy mężczyźni okazywali się zbyt pijani albo po prostu niezdarni. Po chwili na podłodze piętrzyły się ubrania nieznajomego przybysza: granatowy kaftan z licznymi kieszeniami, podobny do tych, jakie nosili barkarze, lecz uszyty z lepszej tkaniny; buty z mocnej skóry z nowiutkimi podeszwami; prawdziwy pas zamiast sznurów noszonych przez ubogich przewoźników rzecznych, grube bawełniane kalesony oraz dziergana kamizela pod koszulą z delikatnego wojłoku.

      – Kto to jest? Znamy go? – spytała Rita, nie odwracając się od torby.

      – Nie wygląda na to, żeby ktoś go tu widział, ale jest w takim stanie, że i trudno go poznać.

      – Zdjęliście mu kaftan?

      – Tak.

      – Niech Jonathan przeszuka kieszenie.

      Kiedy się odwróciła z powrotem do stołu, jej pacjent leżał nagi, tylko przyrodzenie przykryto białą chustką, aby chronić skromność mężczyzny oraz dobre imię Rity.

      Czuła na sobie przelotne spojrzenia ludzi.

      – Joe, gdybyś mógł jak najdelikatniej ogolić mu górną wargę. Na pewno nie uda ci się zrobić tego idealnie, ale postaraj się. Uważaj, ma złamany nos.

      Następnie