bardziej kokpit symulatora lotniczego.
Jako punkt numer jeden wśród wyników analizy widniała teraz „utrata szczelności kadłuba”. W dolnej części ekranu wizjera pojawiło się małe okienko sugestii, a w nim zalecenie, by jak najszybciej załatać dziurę. W tym przypadku zalecenia nie były zbyt przydatne, bo nie miałem do tego ani kwalifikacji, ani odpowiedniego sprzętu. Postanowiłem nie ruszać się z miejsca.
Wzdłuż naszego szeregu znów maszerował weteran Harris – zatrzymał się przy dziurze, trzymając coś, co przypominało trochę przepychaczkę do rur. Jej srebrna końcówka wyglądała jednak na płynną, trochę jak żelatyna, tyle że złożona z mieszanki elastycznych metali. Substancja wtopiła się w szczelinę, dokładnie ją zasklepiając.
Stary na odchodnym pokazał mi środkowy palec, obrócił się i ruszył przed siebie. Wpatrywałem się w jego plecy z nieciekawą miną.
– Ten koleś mnie nienawidzi, ale jednocześnie wydaje się, jakby mnie chronił – rzuciłem do sąsiada bombardiera.
– Tylko nie wpakuj mu się pod lufę. Jak będzie trzeba, ciebie też skosi. Ja zresztą tak samo.
Wzruszyłem ramionami. Moim zadaniem był zwiad i zdejmowanie celów z ukrycia. Lekką ręką spisywano mnie na straty, oczekując, że nie wrócę żywy. Wszyscy nowi tak zaczynali, w każdym legionie. Na dobry sprzęt trzeba było zapracować. Tylko doświadczeni kombatanci, którzy wiedzieli, jak przeżyć, i zasłużyli się w walce, mogli zostać pełnoprawnymi zawodowcami lekkiej piechoty albo ciężkozbrojnymi wyposażonymi w kosztowne pancerze i broń energetyczną. Najlepszego sprzętu nie produkowano na Ziemi, więc legion musiał wydawać ciężko zarobione kredyty na jego zakup. Nikomu nie podobał się pomysł marnowania cennych zasobów na jakiegoś cieniasa.
W końcu zabrzmiał dzwonek, a wielka lampa na suficie zaświeciła się na zielono. Pora ruszyć do akcji. Wszelkie myśli o sprzęcie czy Cancri-9 wyparowały z mojego umysłu. Nie przejmowałem się Saurianami, którzy czekali na powierzchni planety. Martwiłem się tylko o to, by nie zostać kleksem w pierwszym dniu walki.
Poprawne wykonanie skoku z kapsułą desantową nie należy do łatwych zadań. Po pierwsze, niebezpieczne jest już samo wpakowanie się do kapsuły. W przeciwieństwie do uporządkowanej procedury, w której ramach każdy żołnierz byłby umieszczany w module transportowym przez wyszkolonych techników, stosowana metoda wsiadania do kapsuły okazuje się tyleż trudna co zdradliwa.
Zaczyna się od sprintu pod okrągły otwór w podłodze tuż za rzędem siedzeń transportowych. Kiedy zapali się zielona lampka, w ciągu sekundy należy skoczyć w tę dziurę, z rękami przyciśniętymi płasko do boków, wyprostowaną głową i oczami wpatrzonymi wprost przed siebie. Przypominało to nieco skakanie nogami do przodu z basenowej trampoliny, tak aby ciało przecięło taflę wody gładko niczym strzała.
Poniżej czekał już specjalny automat. Wykrywał spadające ciało i jednocześnie wystrzeliwał z obu stron dwie połówki składanej skorupy. Jeśli człowiek miał dobrą postawę i wyczucie czasu – a do tego odrobinę szczęścia – mechanizm łapał go i zamykał w błyskawicznie utworzonej kapsule. Następnie kapsułę ustawiano pod kątem prostym, ładowano do wyrzutni i wystrzeliwano jak torpedę z dolnego kadłuba barki.
Obserwowałem, jak weteran Harris skacze pierwszy. Zrobił to z zawodową wprawą, wiadomo – profesjonalista. Podskoczył nad jamą płynnym ruchem i wymierzył czubki butów prosto w dół, sztywno spinając ramiona. Zniknął w dziurze, a statek zadrżał, gdy mechanizm pochwycił go, zaplombował i wystrzelił – wszystko w ciągu około sekundy. Kolejka posunęła się naprzód, a lampka znów błysnęła zielenią. Jakaś biospecjalistka wzięła głęboki oddech i rzuciła się w dół. Jej też się udało.
Stojąc na tyłach kolejki, poczułem lekkie mdłości. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, jak zamierzają nas tam dostarczyć, byłem kompletnie zszokowany. Jakim cudem tak niebezpieczny i skomplikowany system mógł się okazać najlepszym możliwym rozwiązaniem?
Odpowiedź była jedna: po prostu odwalał swoją robotę najszybciej, jak się da.
Okręty kosztowały sporo – o wiele więcej niż jakikolwiek legionista. Legion nie życzył sobie, aby należące do niego okręty wisiały nisko nad planetą ani sekundę dłużej, niż jest to absolutnie konieczne. W końcu im niższy pułap, tym większa podatność na ogień przeciwlotniczy. Z tego właśnie powodu w „gorących” strefach zwykle nawet nie lądowano – ryzyko zestrzelenia było nie do przyjęcia. Dowództwo nie zamierzało przeciągać lotu na niskiej orbicie, by dać nam czas na wykonanie bezpiecznego zrzutu. Oczekiwano za to, że damy się wystrzelić z rufy jak kule z cekaemu, żeby barki mogły jak najszybciej zwiększyć dystans od planety i uciec przed niebezpieczeństwem.
A jeśli coś spartolimy, jeśli walniemy kleksa, żadnemu oficerowi nie spędzi to snu z powiek. Tacy jak oni myśleli w kategoriach sprzętu i celów bieżącej misji. W ich kalkulacjach dosłownie wszystko było ważniejsze od nas, to jest wystrzeliwanych z orbity kawałów mięsa. W końcu zawsze mogli nas odtworzyć z zamrożonych danych albo po prostu zwerbować świeże kąski na Ziemi, gdyby jakimś sposobem udało się nam trafić na permy.
Moja kolej nadeszła zaskakująco szybko. Ekipa maszerowała przed siebie, wylatując z okrętu w miarowym tempie. W ostatniej chwili bombardier Sargon postanowił rzucić przez ramię kilka porad.
– Po prostu przyceluj w sam środek. Nie spinaj się ani nie wyciągaj dłoni, żeby się zasłonić. Zaufaj maszynie. Jak nawali, i tak zostanie z ciebie mielonka.
Z tymi słowami zrobił ostatni krok nad czeluścią i zniknął z moich oczu. Usłyszałem, jak mechanizm zakuwa go w skorupę, a moment później pokładem szarpnął odrzut wymierzonego w planetę strzału.
Lampa znów zaświeciła na zielono i pokonując otępienie, zdałem sobie sprawę, że kolej na mnie.
Przycisnąłem karabin mocno do piersi i wykonałem krótki skok prosto w nicość.
– 6 –
Wpadłem w czarną okrągłą dziurę ziejącą w dnie pokładu. Moje serce waliło jak oszalałe, a uszy wypełniał dziwny, huczący łomot.
Czas wydawał się zwalniać. Widok tego, co działo się za poszyciem kadłuba, przemknął mi przed oczami i zniknął w ułamku sekundy, ale i tak zobaczyłem bardzo dużo. Poniżej pokładu zrzutów barka była całkowicie otwarta. Z obydwu stron ujrzałem mrowie gwiazd – niesamowicie jaskrawych na tle wszechobecnego mroku przestrzeni. Pod moimi stopami widniała Cancri-9, kula brązu upstrzonego gdzieniegdzie zielonymi cętkami i kępkami leniwych chmur.
Bliżej dostrzegłem rozmyte kształty uwijających się wokół olbrzymich, robotycznych ramion. Ze wszystkich stron otaczała mnie chmara legionistów, którzy posłusznie wpadali w objęcia oczekującej maszynerii. Mechaniczne dłonie klaskały z furią, zatrzaskując żołnierzy w kapsułach. Uderzały miarowo z zawziętością godną płomiennej owacji, jakbyśmy tańczyli przed widownią robotów.
Dwa najbliższe ramiona wystrzeliły w moją stronę z oszałamiającą prędkością, po czym z trzaskiem zbiły ze sobą dwie połówki kapsuły – czułem się jak bezbronna ćma. W okamgnieniu znalazłem się w kokonie. Hałas był ogłuszający, a nagła ciasnota przyprawiła mnie o natychmiastowy napad klaustrofobii. Było już dla mnie całkowicie zrozumiałe, że nowicjusz może spanikować i spartolić coś po drodze. Na przykład zawahać się i źle zsynchronizować skok. Mógł też zasłonić się rękoma, widząc kapsuły pędzące ku niemu niczym talerze w jakiejś diabelskiej perkusji. Każdy z tych błędów był śmiertelny w skutkach.
Przyprawiające o mdłości szarpnięcia nie ustały, gdy zostałem zamknięty. Czułem się jak piłeczka pingpongowa. Tkwiąc w ciemnej jak noc kapsule, poczułem brutalne pchnięcie w prawo i gwałtowny obrót.