B.V. Larson

Świat Stali


Скачать книгу

      Usłyszałem wystrzał, a przez moje ciało przetoczyła się fala paraliżującego bólu. Przyspieszenie było nie do wytrzymania. W niczym nie przypominało to windy ani nawet kolejki górskiej – wrażenie można było porównać raczej do upadku z trzeciego piętra prosto na stopy.

      Na szczęście, gdy nastąpiło uderzenie, moje nogi były lekko ugięte. W przeciwnym razie na pewno nie wytrzymałyby przeciążenia i mógłbym uszkodzić stawy. Ostrzegali nas przed tym, ale kompletnie zapomniałem. Miałem fart.

      Zaczęło się długie opadanie. Zdawałem sobie sprawę, że pędzę prosto w atmosferę obcego świata, ale w tej ­chwili czułem jedynie ulgę. Jeszcze się nie zabiłem, udało mi się nawet niczego poważnie nie spierdolić, a do tego miałem jedną czy dwie minuty względnego spokoju, zanim trzeba będzie znów ruszać mózgownicą.

      Jedna rzecz zaczynała mnie jednak niepokoić – HUD w moim hełmie jeszcze się nie włączył. Z założenia miał automatycznie nawiązać połączenie z kapsułą desantową i wyświetlać ciągły strumień danych przez czas trwania lotu. Czy dałem się zamknąć w wybrakowanej puszce? Czy miałem walnąć w ziemię z prędkością prawie dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, bo kapsuły nie było stać na uprzejme odpalenie silników hamujących? Wiedziałem, że przy każdym zrzucie zdarzał się przynajmniej jeden taki wypadek. Nasze systemy transportowe działały, ale były dalekie od doskonałości.

      Po kilkunastu trwających wieczność sekundach na wyświetlaczu zamigotały światła. Nie miałem pojęcia, dlaczego trwało to tak długo. Może weteran Harris zafundował mi sympatyczny żarcik, a może ten krótki zanik sygnału był zupełnie normalny, tylko nikt nie uznał za stosowne mi o tym powiedzieć? Tak czy siak, mogłem się teraz dowiedzieć, że mam jeszcze około dwóch minut do lądowania.

      Kapsuła już zaczynała zwalniać. Po uzyskaniu wstępnego przyspieszenia większą część podróży na powierzchnię zajmowało hamowanie. Lot wydłużała dodatkowo potrzeba uzyskania odpowiedniego kąta podejścia, by zmniejszyć tarcie. Obranie kursu prosto na powierzchnię skończyłoby się stopieniem kapsuły.

      Dwie minuty to niewiele, ale kiedy pędzi się na spotkanie śmierci w jakiejś polimerowej tubce, czas mija powoli. W końcu zabrzmiał ostatni sygnał ostrzegawczy i kapsuła wywinęła pół salta, żebym wylądował na nogach, a nie na głowie. Przygotowałem się na zderzenie.

      Samo lądowanie było zaskakująco łagodne. Szarpnęło nieprzyjemnie, ale osłona pochłonęła większość siły uderzenia – tyle że potem przewróciła się i jakby zaczęła się toczyć, aż w końcu uderzyła w coś twardego i znieruchomiała. Trochę mną potrzęsło, ale byłem cały.

      Leżałem na plecach w polimerowej rurce pośrodku obcego świata. Nie miałem zielonego pojęcia, co mnie czeka na zewnątrz.

      Zagryzłem zęby i mocno ścisnąłem kolbę karabinu. Na koniec wziąłem głęboki oddech i wreszcie uderzyłem przycisk zwalniający.

      To była chwila prawdy. Mogło się okazać, że wylądowałem na dnie jeziora albo w środku wrogiego obozu, a może po uszy w lawie – często spotykanej atrakcji w krajobrazie Cancri-9. Nie pozostawało jednak nic innego, jak zaryzykować. Grzanie dupy w kokonie nie pomogłoby na długo w żadnej z tych sytuacji.

      Kapsuła rozpadła się na dwa kawałki. Zerwałem się na równe nogi i prawie wyrżnąłem prosto na twarz. Musiałem złapać się drzewa, by odzyskać równowagę…

      We wszystkich symulacjach, w jakie grałem, na Cancri-9 nie widziałem jeszcze ani jednego drzewa. A jednak: stała przede mną wysoka, bujna roślina, która zdecydowanie odpowiadała tej definicji. Fakt, że wyglądała dosyć dziwnie. Z korony sterczały paprociowate łodygi i w zasadzie nic więcej. Żadnych gałęzi ani zwykłych liści. Z wyglądu przypominało palmę z okazałym, rozłożystym pióropuszem.

      Oderwałem wzrok od ciekawostki botanicznej i rozejrzałem się dookoła. Głupio byłoby dać się ustrzelić przy podziwianiu widoków.

      Nigdzie w pobliżu nie widziałem naszych, ale za to zauważyłem kolejne kapsuły. Spadały z nieba i lądowały z hukiem, niekiedy łamiąc drzewa.

      Uświadomiłem sobie, że zagrożenie wcale nie minęło. Gdyby jedna z tych kapsuł przypadkiem wylądowała na mnie… cóż, przyszłaby pora na pierwsze wskrzeszenie.

      W poszukiwaniu jak najlepszego schronienia przylgnąłem do drzewa, na którym zatrzymała się moja skorupa. Nie ruszałem się z miejsca, dopóki nie zobaczyłem kilku innych żołnierzy.

      Nie wszyscy dotarli w jednym kawałku. Podszedłem do kobiety, która najwyraźniej objęła dowodzenie nad grupą – identyfikator wskazywał, iż była to biospecjalistka Anne Grant. Miała ciemne, bardzo krótko obcięte włosy i drobne rysy. Była ładna, choć miała udręczone spojrzenie kogoś, kto żyje w nieustannym pośpiechu i stresie. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak ciężko całymi dniami przywracać trupy do życia.

      Grant przykucnęła, żeby otworzyć leżącą na uboczu nieruchomą kapsułę. Z wierzchu wyglądała na nadpaloną. Jej powierzchnię pokrywał jakiś brązowy osad, trochę jak plama spalonego cukru albo oleju.

      Okazało się, że to spieczona krew. Wewnątrz tkwił rekrut, kobieta – brakowało jej kawałka głowy.

      – Musiała coś spieprzyć podczas plombowania – stwierdziła specjalistka. – Zawsze trafiają się kleksy.

      Odwróciła się w moją stronę i zmierzyła mnie wzrokiem.

      – Na oko masz chyba formę. Wleź na ten badyl, do którego się tak przyssałeś, i sprawdź, czy nie widać gdzieś oficera. Muszę zgłosić tego kleksa. Jeśli uda się im szybko przesłać jej dane, będziemy ­mogli ją wskrzesić tu na dole. Przynajmniej się na coś przyda.

      Przytaknąłem i zacząłem wspinać się na swoje drzewo. Chociaż w normalnych warunkach nie wchodzili w skład pierwszoliniowych oddziałów bojowych, biospecjaliści oficjalnie przewyższali stopniem rekrutów… w sumie, jak wszyscy inni. Zazwyczaj nie wydawali nam rozkazów, ale kiedy w pobliżu nie było weterana ani oficera, przejmowali dowodzenie. Tak czy inaczej, rozkaz specjalistki wydawał mi się rozsądny.

      Wgramoliłem się na to samo drzewo, przy którym wcześniej wylądowałem, i przykucnąłem w pierzastej koronie. Na wysokości około dziesięciu metrów widoczność nie była dużo lepsza. Baldachim otaczających nas paprociowych pióropuszy był bardzo gęsty i skutecznie zasłaniał najbliższą okolicę.

      Udało mi się za to dojrzeć okazałe pasmo górskie. Skaliste urwiska były czarne i naprawdę imponujące – po zboczach wspinała się bujna dżunglowa roślinność. Od razu przypomniał mi się krajobraz ziemskich terenów wulkanicznych. Tutejszy widok prezentował się bardzo podobnie.

      – Brak wroga w zasięgu wzroku, naszych też nie widać – zawołałem na dół.

      – Ekstra – odparła specjalistka Grant. – Pewnie nas zniosło od celu. Skąd jesteś, rekrucie?

      – Należę do Trzeciej.

      – Trzeciej? – powtórzyła, mrużąc śliczne oczy. – Ja jestem z Trzeciej, a jakoś cię nie poznaję.

      Wkrótce doszliśmy do tego, że należymy do zupełnie innych kohort. W sumie w najbliższej okolicy znaleźliśmy ludzi z trzech różnych jednostek – słowem, rzuciło nas na cztery wiatry.

      – No dobra – powiedziała specjalistka, po tym jak podała już nasze namiary i poprosiła o rozkazy z centrum dowodzenia. – Mam odpowiedź ze sztabu. Mamy dojść do podnóża tego urwiska. Kompleks górniczy, którego bronimy, jest wydrążony w tej czarnej górze. Dołączymy do naszych i przegrupujemy się na miejscu.

      Zacząłem obserwować otaczającą nas roślinność w poszukiwaniu jakichkolwiek