teraz znów śpiewa z matką, tak jak te trzydzieści lat temu, a niezwykła muzyka kołysze go do snu.
Kraty, wszędzie kraty, mury, metalowe drzwi. Zamiast sufitu nad korytarzem rozpostarto metalową siatkę, tworząc w ten sposób naturalną wentylację. Wąski hol prowadzi z izolatki Jasema do sali tortur. Co krok – po prawej i lewej stronie – znajdują się drzwi do kolejnych cel. Dwadzieścia z jednej i dwadzieścia z drugiej. Może nawet więcej. Tylko na tym poziomie. A są jeszcze co najmniej dwa piętra. I budynek jest rozgałęziony. Więzień nigdy nie spotyka w przejściu nikogo, kiedy na coraz słabszych nogach zmierza w jedną stronę. Z powrotem zazwyczaj jest odnoszony i wrzucany do celi jak kupa gnoju. Zresztą coraz bardziej tę kupę gnoju przypomina. Pamięta dokładnie, kiedy tu dotarł, ale na miejscu stracił rachubę czasu, bo dzień miesza się z nocą, wschód słońca myli z zachodem. Dlatego też nie wie, ile się nie mył, nie jadł… O piciu nie myśli, bo woda podczas tortur jest w niego wlewana w takich ilościach, że o ile całkiem nie rozerwie mu płuc i żołądka, na pewno mu jej nie zabraknie. Odkasłuje ją całymi nocami, bo zalega w obolałych płucach. Coraz częściej słyszy arie operowe, cały czas w duszy gra mu muzyka. Żeby nie umarł z wycieńczenia, kaci utrzymują go przy życiu suplementami, które wpychają mu do gardła niczym gęsi albo wstrzykują bezpośrednio do żył. Nikt o nic go nie pyta. Niczego nie chcą się od niego dowiedzieć. Po co więc te męki? Katowany nie może tego zrozumieć. Powinni przecież inwigilować go o miejsca, adresy, telefony, nazwiska, kontakty. Przynajmniej o numery jego rachunków bankowych. Czy konto ma na Kajmanach czy bezczelnie w Szwajcarii? Ich jednak nic nie interesuje. Analityczny umysł Jasema nie może sobie poradzić z tą absurdalną sytuacją, więc pogrąża się w chaosie konfabulacji i wspomnień. Co rusz wracają do niego mary przeszłości, naturalnie zmarli i tragicznie zabici przez niego ludzie, dźwięki, a nawet zapachy. Alzani, niezwykły jednak człowiek, całe życie był perfekcjonistą, więc i teraz perfekcyjnie potrafi się swym duchem teleportować z miejsca własnej kaźni.
– Jasem, powiedz mi, o co ci chodzi? – Humorzasta i nerwowa Munira po raz kolejny ma do syna nieuzasadnione pretensje. – Czego ty chcesz, chłopcze? – Awantura oczywiście ma miejsce w rodzinnym domu, w pięknym, wielkim mieszkaniu w kamienicy na starym mieście w Damaszku, z tradycyjnym ażurowym balkonem, z którego rozpościera się niezwykły widok na starożytną cytadelę. – Co znów jest nie tak? O co biega?
Matka, która zagląda do ojczyzny między jednym tournée po świecie a drugim, usiłuje wszystko ustawić na zaś. Na trzy miesiące lub nawet pół roku do przodu. A Jasem potrzebuje matki na co dzień. Od lat wychowuje się bez ojca, a teraz w zasadzie już bez obojga rodziców.
– Czym ten wuj tak ci imponuje? Widzisz, dokąd zaprowadziły go jego wywrotowe poglądy? – Kobieta w typowo arabski sposób podkreśla swoją dezaprobatę, a to cykając językiem o podniebienie, a to wyginając pogardliwie wargi lub wywracając oczami.
– Matko! Jego aresztowano w meczecie! – oburza się nastolatek. – To już pomodlić się nie wolno?
– Modlić i owszem, ale nawoływać do dżihadu to ja cię przepraszam! Co to, kurwa, ma być, średniowiecze?! – Jak zawsze, kiedy się denerwuje, staje się wulgarna. – Wojna religijna wam się marzy czy jaka cholera?
– Mamo, jesteśmy muzułmanami i powinniśmy dążyć do czystości. Prawo szariatu53…
– Co?! Szariat?! Ty chciałbyś mnie widzieć na tym pieprzonym balkoniku, zamkniętą, zniewoloną, obserwującą świat zza krat, zza grubych murów? Ciebie też zainfekował tym gównem?!
– Nie mów tak o naszej głębokiej muzułmańskiej wierze. – Jasema irytują słowa matki, bo w wuju, który był dla niego jedynym kochającym i oddanym krewnym, widzi alfę i omegę. Wszystko, co on robi, jest dobre, każda idea słuszna. – Nasza wiara zaprowadzi nas do raju.
– W którym będą czekały na takich młodocianych idiotów i onanistów jak ty siedemdziesiąt dwie hurysy?! – Munira wybucha gardłowym, ordynarnym śmiechem.
Jej słowa ranią i zawstydzają chłopca tak mocno, że poprzysięga w sercu tej lubieżnej bezwstydnicy bliżej nieokreśloną zemstę. Od tej chwili, gdy skrytykowała i wykpiła czystą wiarę i świętą księgę Koranu, ta kobieta, jego biologiczna matka, nie należy już do jego rodziny, do wspólnoty, muzułmańskiej ummy54.
– Spodziewałam się, że jesteś bardziej inteligentny, ale się pomyliłam. Zawiodłam się na tobie, Jasemie.
– A ja na tobie, matko – odpyskowuje.
Błyskawicznie wymierzony siarczysty policzek zaskakuje nawet krnąbrnego nastolatka. Już wyciąga rękę, by oddać, ale w ostatniej chwili się hamuje. Nienawidzę cię, ty szarmuto! Poczekam na rewanż. Będzie słodki.
– Wyjeżdżasz do ojca do Wielkiej Brytanii – decyduje kobieta. – Pakuj się. I raczej odpuść sobie te dziadowskie galabije i zdeptane klapki. Możesz zostawić je jako pamiątkę po sobie swojemu fundamentalistycznemu wujaszkowi. Przydadzą mu się, o ile kiedyś wypuszczą go z pierdla.
– Czemu mieliby nie wypuścić? – Kochający siostrzeniec aż drży z niepokoju.
– Mam nadzieję, że sczeźnie w lochach – oświadcza wielka diwa operowa, przed którą klękają narody, a która nie ma w swym sercu deka czułości, litości ani miłości. Nawet do brata. Nawet do własnego syna. Wszystko potrafi zagrać, ale tylko na scenie. W życiu nie lubi udawać, jest sobą, według pierworodnego i całej arabskiej rodziny wredną, twardą i bezwzględną kurwą.
Jakby ktoś na górze wysłuchał słów Muniry, tej nocy rodzina dostaje ciało krewniaka. Przywożą go zawiniętego w całun, a w zasadzie w brudną, szarą szmatę, na której wykwitły brązowe plamy krwi, wymiocin i ekskrementów. Rzucają go przed domem, na progu. Widać rządowi się spieszyli, jeszcze wiele takich paczek mieli do rozwiezienia.
Munira, rozeźlona po kolejnej utarczce z synem, odpoczywa w swojej przestronnej sypialni z ażurową loggią. Pod jej nieobecność miejsce to zawsze jest zamknięte, posprzątane i czeka na nią. Jej starzy rodzice zajmują parter domu, Jasem zaś okupuje pomieszczenia swoje, wuja i niewielki stryszek, na który zakazał wszystkim wstępu. Staruszkowie przy pomocy usłużnych sąsiadów po cichu wnoszą ciało do domu. Nie słychać ani słowa, ani jednego szlochu. Matka z opuszczoną głową usuwa się w cień. Tak nakazuje tradycja – podły zwyczaj zabraniający kobietom udziału w pochówku czy choćby przygotowania ciała do grobu. Jej pierworodny i jedyny syn nie poczuje matczynej dłoni, zmywającej ziemski pył z jego kruchej powłoki. Oddala się tę, która nosiła dziecko pod sercem, urodziła w bólach i wykarmiła – teraz nie ma prawa go pożegnać. Schodzą się sąsiedzi. Sami mężczyźni. Wszyscy w tradycyjnych strojach, galabijach, pantalonach, klapkach i turbanach. Nie ma ani jednego nowoczesnego człowieka. Wydaje się, jakby na całej ulicy, w całej dzielnicy tylko jedna Munira dała się omamić kulturze Zachodu.
Jasem szóstym zmysłem czuje, że dzieje się coś niezwykłego. Dołącza do mężczyzn rozpakowujących okaleczone ciało z materiału, który w niektórych miejscach spoił się z miękką tkanką. Wszyscy wbijają swój rozżarzony nienawiścią wzrok w zmarłego. Nie oburza ich to, co z nim zrobiono, lecz to, że wybrano właśnie jego. Prawowiernego muzułmanina i głosiciela prawdy. Mężczyzna ma dziury w policzkach od żaru papierosów, które widać w tym miejscu gaszono. Jedno oko zostało wybite, a drugiego nie widać spod opuchlizny. Klatkę piersiową ma całą w sińcach i zadrapaniach, a na sutkach potężne krwiaki, prawdopodobnie od szczypiec, przez które rażono go prądem. Największe oburzenie wzbudza jednak stan penisa zabitego – został on naderwany, tak jak jedno