Wojciech Dutka

Kurier z Teheranu


Скачать книгу

gdyż doskonale mówiła w jidysz. Jednak coś ją powstrzymało przed tym, by podejść do nich i zapytać, co się dzieje. Niemcy rozmawiali ze sobą nerwowo. Widziała ich mundury w kolorze feldgrau i wyposażenie, pistolety maszynowe i karabiny Mauser. Co chwilę na rynek podjeżdżały kolejne pojazdy, samochody półciężarowe i transportery opancerzone. Golda cofnęła się do bramy kamienicy, gdzie znajdowało się mieszkanie rodziny jej męża. Instynkt podpowiadał jej, aby nie iść na rynek, gdzie przed kilkoma dniami spacerowały zakochane pary, przekupki przekomarzały się o towar, a kwiaciarki zachęcały, by kupić u nich bukiety polnych letnich kwiatów. Niemieccy żołnierze utworzyli długi szpaler z dwóch stron, który stanowił rodzaj przejścia. Coś miało się wydarzyć na tym rynku.

      Kobieta wróciła do mieszkania, którego okna wychodziły na plac. W środku byli córki i synowie kuzyna jej męża oraz jego żona. Wszyscy płakali.

      – Co się stało? – zapytała Golda.

      – Tata jest na rynku!

      Golda podeszła do okna. Widziała dokładnie, że znajdowała się tam grupa mężczyzn i chłopców wyprowadzonych z okolicznych domów oraz pewnie złapanych na ulicy. Jej serce zamarło. Na rynku był także jej mąż, Henryk Szaffer, dyrektor żydowskiego teatru z Warszawy. Niemcy kazali grupie mężczyzn ustawić się pod ścianą kamienicy. Na jednego Polaka przypadało dwóch Niemców, którzy stanęli w odległości dwudziestu metrów od schwytanych. Ktoś zaczął płakać, jakiś starszy człowiek ukląkł, przeczuwając pewnie, że to już koniec. Ludzie postawieni w sytuacji ekstremalnej wiedzą, że nadeszła ta chwila. Jednak tylko nielicznych stać na to, by popatrzeć śmierci w twarz z odwagą.

      Jeden z niemieckich oficerów wydał komendę. Żołnierze odbezpieczyli broń. Na drugą komendę wycelowali. Padło naraz czterdzieści strzałów, linia niemieckich żołnierzy z karabinami plunęła ogniem. Polacy padli martwi, a kto się jeszcze ruszał, tego dobijał niemiecki oficer z broni krótkiej strzałem w głowę.

      Nikt z rodzin ofiar nie mógł podejść po swoich bliskich. Dopiero w nocy przyjechały ciężarówki, na które polscy jeńcy wzięci do niewoli pod Bydgoszczą wrzucali ciała. Piątego września Niemcy zabili w Bydgoszczy kilkuset Polaków, a masakry miały miejsce w całym mieście. Tamtejsi Niemcy, obywatele Rzeczypospolitej, nierzadko denuncjowali polskich urzędników, nauczycieli, lekarzy i policjantów, których zabijano jeszcze kilka dni później. Golda zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę. Nie wiedziała, jak długo przyjdzie jej tu tkwić.

      Teraz nie zostało im już nic, tylko być razem i płakać razem. Dwaj kuzyni, w tym mąż Goldy, zginęli. Jednak upiorne przedstawienie niemieckie miało trwać dalej. Był to najprawdziwszy teatr niemieckiego terroru. Na miejsce rozstrzelanych pognano następnych dwudziestu mężczyzn i zamordowano ich w taki sam sposób. Potem kolejnych dwudziestu i kolejnych. Po godzinie na rynku leżało ponad dwieście ciał zastrzelonych ludzi, spod których wypływała rzeka krwi. To była niemiecka zemsta w Bydgoszczy.

      ROZDZIAŁ V

      Trafiony bombą w stallach

      LUBLIN, 9 WRZEŚNIA 1939 ROKU

      Mokrzycki w najgorszych snach nie przypuszczał, że podróż do Lublina będzie tak długa i tak trudna. Szosa była zatarasowana tysiącami uchodźców, którzy uciekali z bombardowanej Warszawy. Gdy okazało się, że rząd i prezydent RP opuszczają stolicę, wojsko pilnowało, aby droga dla najważniejszych osobistości państwa polskiego była otwarta. Wszyscy inni musieli się dostosować. Mokrzycki stracił cały dzień 7 września, czekając, aż rząd przejedzie.

      – Uciekają jak szczury z tonącego okrętu – powiedział do Czechowicza.

      – Bardzo mnie to boli – odparł szczerze i prosto poeta, który identyfikował się politycznie z obozem sanacji. Opublikował swego czasu nawet wiersz pod tytułem Piłsudski, czego oczywiście Mokrzycki, jako państwowiec, nie miał mu za złe.

      Droga posłużyła obu mężczyznom do poznania się i wymiany poglądów na kulturę dwudziestolecia, sztukę i muzykę. Czechowicz był niesłychanie oczytany i interesował się nie tylko literaturą, ale i fotografią. Opowiadał, że w swojej suterenie na Narbutta zostawił pokaźną kolekcję fotografii, szkiców i książek.

      – Przecież do nich wrócę. Kiedy będzie można z powrotem zjechać do Warszawy?

      – Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą Mokrzycki.

      Na postoju, podczas oczekiwania na kolumny rządowe, jeszcze przed mostem na Wiśle, udało się sierżantowi Wilkowi złapać w aucie radio z Warszawy. Polskie Radio doniosło, że 7 września Niemcy podeszli pod miasto, ale nie było codziennego komunikatu o Westerplatte. Mokrzycki wywnioskował, że składnica wojskowa w Gdańsku musiała się poddać. Wiadomość ta zepsuła im poranek.

      Zbliżał się czas pożegnania z Czechowiczem – dojeżdżali do Lublina. Poeta okazał się człowiekiem uczynnym, skromnym, niewymagającym i serdecznym. Zadowalał się konserwą i kromką chleba. Mokrzycki pożałował, że nie poznał go lepiej kilka lat wcześniej, być może los, gwiazdy lub po prostu życie oszczędziłyby mu takiego bólu jak po stracie Teo w Hiszpanii. Ale teraz była wojna i musieli się rozstać – choć jedynie po przyjacielsku, to też bez nadziei na to, by w spotkać się w innych okolicznościach.

      Mokrzycki wjechał do Lublina od strony warszawskiej szosy i jadąc do centrum, po prawej minął budynek Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Była siódma rano dnia 9 września.

      – Wyskoczę na ulicy Lipowej. Dziękuję ci za wszystko – powiedział poeta.

      Samochód się zatrzymał i Czechowicz wysiadł.

      – Naprawdę drobiazg. To ja dziękuję za pomoc przy moim żołnierzu – odparł hrabia.

      – Miło mi było cię poznać – rzekł Czechowicz, odwracając się. – Mimo wszystko chciałbym się kiedyś odwdzięczyć za pomoc.

      Mokrzycki w żadnym wypadku nie mógł i nie chciał przyjąć pieniędzy. Uwłaczałoby to jego poczuciu godności. Jednak poeta wyciągnął z plecaka małą paczuszkę oprawioną w biały kredowy papier. Wręczył ją Mokrzyckiemu, który siedział na miejscu pasażera obok kierowcy.

      – Co to takiego?

      – Mój pierwszy tomik poetycki z roku 1927. Może ci się spodoba.

      Uścisnęli sobie ręce. Mokrzycki szóstym zmysłem wyczuł, że Czechowicz nie chciałby tak kończyć tej znajomości. Pokochaliby się, zapewne. Ale była wojna, a świadkami ich pożegnania byli dwaj żołnierze. Musieli więc poprzestać na uścisku dłoni. Po chwili poeta zniknął w zaułku prowadzącym z ulicy Lipowej do równoległej ulicy Chopina. Odwróciwszy się w tę stronę, Mokrzycki już go nie zobaczył. Dał znak kierowcy, by ten jechał do dowództwa wojskowego okręgu Lublin. Mokrzycki miał zamiar porozmawiać z dowódcą obrony miasta generałem Tadeuszem Piskorem i prosić go o aprowizację i dodatkowy przydział benzyny. Jazda w stronę rumuńskiej granicy wydała się podporucznikowi konieczna.

      Gdy auto ruszyło, Mokrzycki rozmyślał, że Czechowicz nie ma w sobie nic z pychy Iwaszkiewicza, fanfaronady Lechonia, pretensjonalności i nieopanowania Boya ani gwiazdorstwa Henryka Warsa, którego hrabia poznał na swoim ślubie półtora roku wcześniej. Otworzył tomik i przeczytał to, co wiele lat wcześniej Czechowicz tak pisał o sobie samym:

      Mam dopiero 22 lata

      znam dopiero 22 piętra

      znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg

      zapomniałem miliardy o swej dumie

      pamiętam

      nieść się wysoko jak maszt wśród latarń

      przez dnie przez gwar przez targ[6].