Скачать книгу

pojazdów – samochodów pancernych i czołgów, a trupy żołnierzy Wehrmachtu leżały dokładnie tam, gdzie skosił ich ogień polskich obrońców stolicy. W międzyczasie zaczęła się także bitwa nad Bzurą, w której dwie polskie armie: Poznań i Pomorze zaatakowały od tyłu pozycje 8. Niemieckiej Armii idącej na Warszawę. Dało to stolicy kilka dni względnego oddechu.

      W tym czasie Józef Czechowicz udał się na ulicę Krakowskie Przedmieście, doskonale sobie znaną, tak jak całe rodzinne miasto. Po podróży w warunkach wojennych poeta nade wszystko pragnął się odświeżyć, a potem, po dobrym śniadaniu, które miał zamiar zamówić w jednym z barów na tej ulicy – udać się do znajomych, by przemieszkać u nich przez kilka dni. W Lublinie chciał zostać do czasu uspokojenia się sytuacji, cokolwiek miałoby to oznaczać.

      Nie golił się od trzech dni. A mężczyzna nieogolony i niepachnący mydłem lub dobrą wodą kolońską to mężczyzna zaniedbany. Czechowicz, mimo że miał w życiu kilka zakrętów, chciał pozostać elegancki. Idąc ulicą, już z daleka rozpoznał szyld zakładu fryzjerskiego Ostrowskiej. Przyspieszył kroku. Miał nadzieję, że mimo wojny otworzą go z rana. Gdy dotarł na miejsce, w środku nie było innych klientów. Z tym większą przyjemnością Czechowicz wszedł do lokalu, gdzie w czasie swojego wieloletniego mieszkania w Lublinie regularnie się ścinał. Pani Ostrowska, prowadząca zakład, poznała go od razu.

      – Wrócił pan!

      – Ano wróciłem na stare śmiecie.

      – Tylko nie śmiecie! – odparła kobieta, śmiejąc się i zachęcając, aby poeta wygodnie rozsiadł się w fotelu.

      – Golenie proszę. Dokładne. A potem ścinamy włosy – powiedział Czechowicz.

      – Jakby szanowny pan nakazał głowę, też bym ścięła tymi oto tutaj nożyczkami – zażartowała stara fryzjerka.

      Oboje się zaśmiali. Przez jedną krótką chwilę było jak za dawnych lat. Przez tę jedną krótką chwilę Czechowicz poczuł się znów szczęśliwy. Poeta starał się nie myśleć o wojnie.

      Dochodziła godzina dziewiąta rano.

      Eskadra heinkli he-111 z 4. Floty Powietrznej Luftwaffe znajdowała się już nad miastem. W dole, sześć kilometrów niżej, zawyły syreny. Czechowicz też je słyszał, ale postanowił nie przerywać golenia. Pilot pierwszego niemieckiego bombowca miał do wykonania zadanie, jakich wiele w tej kampanii. Nawigator spojrzał raz jeszcze w celownik. Lublin wyglądał tak, że można go było zamknąć w jednej dłoni. Bombardier czekał na sygnał od nawigatora.

      Ten wreszcie dał znak.

      Luk się otworzył i zaczęły się wysypywać bomby o wadze pięćdziesięciu kilogramów każda. Za pierwszym samolotem inne lecące w formacji uczyniły dokładnie to samo. Wkrótce czterdzieści maszyn niemieckich zrzuciło bomby, a każdy z nich miał na pokładzie dwie i pół tony materiałów wybuchowych. W kilka chwil niebo nad Lublinem zaczerniło się od dziesiątek bomb lecących na miasto jak stado drapieżnych ptaków atakujących wybrany cel.

      Nawigator widział, jak miastem wstrząsają eksplozje.

      – Polacy mają tam piekło – powiedział do siebie bez emocji.

      Wykonał swoje zadanie, niemiecki profesjonalista.

      Na dole zaczęło się pandemonium. Pierwsza bomba trafiła w budynek KUL-u, a potem ich deszcz spadał na ulice, kamienice, domy, grzebiąc ludzi pod gruzami. Kilka z nich spadło na Krakowskie Przedmieście. Dwie bomby trafiły w kamienicę pod numerem czterdziestym drugim, która zniknęła w wielkiej chmurze pyłu. Wyrzucony w górę wybuchem i falą uderzeniową rozrzucił gruz daleko na plac Unii Lubelskiej. Kamienica z zakładem fryzjerskim złożyła się jak domek z kart.

       *

      Mokrzycki kazał zaparkować na placu przed budynkiem dowództwa okręgu Lublin około dziewiątej rano. On również usłyszał warkot samolotów. Bombardowania Madrytu trzy lata wcześniej, a teraz Warszawy, uwrażliwiły go na ten dźwięk.

      – Do schronu! – zakomenderował swoim żołnierzom.

      Tam przetrwali bombardowanie. Bomby niemieckie spadły nie tylko na śródmieście, ale też na koszary 8. Pułku Piechoty Legionów na alei Kraśnickiej. Zginęło około stu żołnierzy. Tego samego dnia prezydent Lublina Bolesław Liszkowski ogłosił decyzję o ewakuacji władz z miasta. Podobno wyjechał pierwszym samochodem w stronę Zamościa.

      Mokrzycki parsknął, gdy się o tym dowiedział.

      – Szczury uciekają z okrętu, gdy ten tonie. Ja nie będę uciekał – powiedział do swoich ludzi. Było jasne, że z powodu niemieckiej ofensywy władze wojskowe nie zabawią długo w mieście. Mokrzycki nie wiedział, czy Niemcy przeprawili się przez Wisłę, by kontynuować natarcie na jej prawym brzegu. W chaosie tego dnia Mokrzycki nie mógł znaleźć kwatery dla siebie i swoich ludzi. Poszedł prosto do generała Piskora. Był to mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, doświadczony wojskowy w eleganckim mundurze i z nieodzownym wąsikiem. Mokrzycki przedstawił mu lakonicznie powody, dla których chce prosić o pomoc w dalszym wykonaniu misji. Dokumenty podpisane przez naczelnego wodza oraz ministra Becka zrobiły należyte wrażenie.

      – Dam panu resztę benzyny. Większość jej zapasów zabrał rząd, gdy wyjeżdżał stąd dwa dni temu. Czy te materiały, które pan wiezie, są naprawdę tak ważne?

      – Nie mogę nic o nich powiedzieć, panie generale – odparł Mokrzycki.

      – To dokumenty Dwójki? – domyślił się generał. – Nie będę więc pytał, po co i dlaczego. Powiem szczerze. Wolałbym, żeby pan został u mnie. Przyda mi się każdy oficer i każdy żołnierz. Zamierzam wycofać się w stronę Lwowa, żeby dalej walczyć.

      – Mam rozkazy, panie generale. – Mokrzycki poczuł zaufanie do tego generała, ale był ściśle związany swoimi instrukcjami.

      Generał dał znak, że może odejść. Hrabia musiał wymusić na wojskowym kwatermistrzostwie w Lublinie wydanie mu stu litrów paliwa z dodatkowego przydziału, który podpisał generał Piskor. Wtedy dowiedział się też, jakie straty poniosło miasto.

      Bomby w sposób szczególny pokiereszowały centrum, ulicę Okopową, Chopina oraz Krakowskie Przedmieście. Mokrzycki dobrze znał miasto, wszak pod Lublinem znajdował się jego majątek. Bywał tutaj w Teatrze imienia Juliusza Osterwy. Dotknęło go nieokreślone uczucie niepokoju, gdy pomyślał o Czechowiczu, którego zostawił, jak dobrze pamiętał, na pół godziny przed bombardowaniem na ulicy Lipowej. Kazał dać swoim ludziom jeść, choć z powodu zniszczenia kuchni wydano im tylko suchy prowiant.

      Sam poszedł na miasto. Straż pożarna dogaszała te budynki, które się zapaliły, ale widok wciąż był straszliwy. Po ponad godzinie Mokrzycki doszedł w okolice placu Unii Lubelskiej. Zagadnął jakiegoś przechodnia:

      – Co się stało? Skąd to zbiorowisko?

      Wskazał ręką na zniszczoną kamienicę, spod której wciąż dymiło.

      – Panie oficerze, żywych pod gruzami znaleźli. Ratują ich.

      Mokrzycki przyspieszył kroku. Na widok munduru ludzie się rozstąpili. Wreszcie jego oczom ukazał się przerażający widok. Spod gruzów wyciągnięto trzech żywych ludzi, którzy uratowali się tylko dlatego, że w chwili wybuchu znaleźli się pod ścianą nośną, która nie zawaliła się na nich. Cali byli zakrwawieni, brudni, pokryci pyłem. Jeden z nich mamrotał coś o poecie, który podobno był wciąż pod gruzami. Ludzie, w tym kilku policjantów oraz przygodna młodzież, zaczęli odgruzowywać miejsce, w którym miał przebywać ów człowiek. Mokrzycki patrzył na to jak zahipnotyzowany. Nie mógł mówić. Znów doświadczył tego samego uczucia jak wtedy, gdy dowiedział się, że w Granadzie rozstrzelano Federica Garcíę Lorcę. Po godzinie pracy natrafiono na ciało, a właściwie ludzki