Paullina Simons

Królestwo nędzników


Скачать книгу

o tę stałość. – Unosi głowę znad poduszki i nachyla się nad nią, by spojrzeć w senną twarz. – Mallory, cytujesz Juliusza Cezara?

      Uśmiecha się.

      – Widziałam tę sztukę kiedyś w teatrze. Kilka lat temu przechodziłyśmy z matką obok Fortune, gdy była jeszcze otwarta. Wpuścili nas za pół pensa. Podobało mi się.

      – Och, z pewnością, Mal. Z pewnością.

      Wtula się w niego mocniej.

      – Julian… to moje najbardziej ulubione imię na całym świecie.

      Następna noc i jeszcze następna, moc pożądania i miłości.

      Kiedy pewnego wieczoru Fabian wyjeżdża, Julian wpada w panikę. Nie potrafi być bez niej.

      – Nie ma go dzisiaj – potwierdza Mallory, zaglądając do jego pokoju. – Na pewno jesteście wdzięczni, że nie musicie znów pracować. Nareszcie dobrze się wyśpicie i rano wstaniecie wypoczęci. – Znika, zanim może zobaczyć wyraz bólu na jego twarzy.

      Pół minuty później uchyla drzwi i wsuwa głowę do środka. Jej twarz rozświetla promienny uśmiech.

      – Powtarzacie, że nie jestem zabawna, panie – mówi. – Chciałam tylko udowodnić, że się mylicie.

      *

      Julian zatraca się zupełnie w tym wcieleniu swojej dziewczyny. Mallory jest spokojna, bezpretensjonalna, miła. Nigdy się nie maluje, a mimo to jej usta zawsze są czerwone; jest młodzieńcza i urocza. Jej ciału niczego nie brakuje. Co noc niczym nagi mistrz marionetek porusza jego zmysłami, najpierw w obecności Fabiana, a czasem gdy są sami w jego łóżku.

      Mallory jest miła i uprzejma. I dlatego Julian wie, że pozostałe dziewczyny są zakłamane i głupie, bo nazywają ją rozwiązłą i przebiegłą. Nie mogą bardziej się mylić. Zawsze wytrzymuje jego spojrzenie, zawsze mówi prawdę. Obojętne o czym on rozprawia, słucha bardzo uważnie. Toleruje nawet jego kazania na temat fauny i flory londyńskich ogrodów publicznych. Znosi je wyjątkowo dobrze. Fascynują ją opowieści o roślinach i kwiatach przywiezionych z dalekich krain, takich jak Chiny i Indie, i posadzonych w królewskich ogrodach. W niedzielne popołudnia spacerują pod rękę po parkach Westminsteru jak dżentelmen i dama, on w aksamitnej kamizelce, ona w odświętnym stroju.

      – Czemu wbijasz wzrok w ziemię, kiedy spacerujemy? – pyta Julian.

      – Bo tam są pensy i jagody. – Mallory uśmiecha się, podbijając jego serce. Przede wszystkim lubi St. James’s Park, bo rosną w nim najbardziej egzotyczne rośliny, w stawach mieszkają krokodyle, a na trawnikach pasą się słonie. Kiedyś widzieli nawet dwa wielbłądy! Mallory jest tym zdumiona, Julian nie mniej. To niezwykłe, że można zobaczyć krokodyla w środku Westminsteru w 1666 roku.

      Mallory uwielbia opowieści o wszystkim, co kwitnie. Słucha, jak Julian recytuje poezję, sonety, które dla niej ułożył, jak niegdyś zrodzone z miłości i utraty. Słucha, jak rozwodzi się nad oleandrem i kolokazją, ostróżką i konwaliami, nad złotym naszyjnikiem i krwawiącym sercem. Chłonie historie o modligroszku różańcowym i wawrzynie, jaśminie i azaliach, dzikich wiśniach, dębach i cisach. Cieszą ją miesięcznik kanadyjski i jemioła, cykuta i psianka rzucają na nią czar.

      W rewanżu podczas porannych wypraw do Covent Garden Mallory zabawia Juliana opowieściami o rzeczach, które ona uwielbia. Z najdrobniejszymi szczegółami opowiada mu dwie sztuki, które oglądała oprócz Juliusza Cezara, i zwierza się ze skromnego marzenia, że pewnego dnia będzie mogła pójść do teatru jak bogata dama – co dla niej oznacza, że zrobi to w wybranej przez siebie chwili. Słowa: „Kochał ją tak bardzo, że zbudował dla niej teatr”… – odbijają się echem w przepełnionym sercu Juliana.

      – Nie chcesz sama stanąć na scenie?

      Zbywa go kokieteryjnie.

      – Nie muszę stać scenie. Mówiłam wam, sceną jest moje życie. – Wyznaje, że gdyby mogła zagrać w obojętnie jakiej sztuce, wybrałaby Cnotliwą ladacznicę, która dostarczyła inspiracji do Otella. Oglądała ją pięć lat temu w Mermaid Theatre przy Puddle Dock, kiedy miała piętnaście lat. Matka zabrała ją do teatru. Wracają razem z Covent Garden, pchając przed sobą wózek wypełniony czerwonymi piwoniami i żółtymi margerytkami, a Mallory zasypuje go barwnymi szczegółami sztuki.

      – Książę Mediolanu pozoruje śmierć córki, by jej ukochany Hippolito zostawił ją w spokoju.

      – Czemu musi pozorować jej śmierć? – pyta Julian. – Czy Hippolito jest bardzo natarczywy? – Uśmiecha się.

      – Bardzo. To jedna z jego ujmujących cech.

      – Ale nie jedyna?

      – Zdecydowanie nie. – Mallory nakrywa dłonią dłoń Juliana. – Córka ma na imię Infelice. A to oznacza nieszczęście. – Wzrusza ramionami. – Prawie jak moje. Co was tak smuci? Pechowo dla Infelice ladacznica o imieniu Bellafront też zakochuje się w Hippolito. On chce pozostać wierny Infelice, ale nie może się powstrzymać. Też zakochuje się w Bellafront.

      Julian zatrzymuje się przy kościele St. Martin-in-the-Fields i czeka, by dzwony przestały bić. Przyciąga Mallory do siebie.

      – Moja piękna, czy przyszło ci może do głowy, że nowa kusicielka i dawna ukochana to jedna i ta sama osoba? – Całuje ją.

      – To niemożliwe. Infelice nie żyje.

      – Nie. Sama mówiłaś. Pozostaje w ukryciu.

      – W ukryciu! – wykrzykuje, jakby ta myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.

      – Bellafront to Infelice w przebraniu.

      Mallory wygląda na zachwyconą i zdumioną takim rozwiązaniem.

      – Coś takiego, panie. Coś takiego. No, no. Czy byłam za młoda, gdy oglądałam tę sztukę, i tak ważny szczegół po prostu mi umknął?

      – Tak, Bellafront – mówi czule, obejmując ją. – Chyba ci umknął.

      Julian nie musi wyrażać się z przesadnym zachwytem o żadnym aspekcie swojego obecnego życia, nie musi wzbogacać żadnej części swojej egzystencji hiperbolą. Pod każdym względem, na każdy sposób, bez żadnej pomocy ze strony metafory, wypełnione miłością dni spędzane z Josephine są cudowne i dobre.

      Zdarzają się jednak wyjątki. Czasami niedaleko Covent Garden, gdy mijają puste uliczki, które były świadkami takiej nędzy i cierpienia, że oboje spuszczają głowy, Julian dostrzega w Mallory coś innego. Ukrytego. Aby ją pocieszyć, mówi jej, że straszliwa epidemia, która zabrała jej matkę i ciotkę, jest ostatnią z tak wielkich, jakie nawiedzą Anglię. Mallory nie wierzy. Bo niby czemu miałaby wierzyć? Gdy rozgląda się dookoła, zwłaszcza po niemal całkowicie wyludnionej Drury Lane, trudno uwierzyć w jego słowa. Dziewczyna obrusza się, gdy Julian mówi o potrzebie oczyszczenia Londynu z plagi pasożytów.

      – Proszę was, panie! – wykrzykuje Mallory z ledwo skrywaną pogardą. – Czego waszym zdaniem tu potrzebujemy? Wulkanu jak w Pompejach? Biblijnego pożaru jak w Sodomie i Gomorze?

      – Tak – odpowiada Julian. – Pożaru. – Kończyny zaczynają mu się lekko trząść. Żałuje, że nie zna dokładnej daty wielkiego pożaru. Wybuchł w roku 1666, prawda? Ale niczego nie jest już pewny.

      – Spójrzcie, jak żyjemy. Z pożarem czy bez. Czego waszym zdaniem dokona niewielki ogień? Drury Lane pozostanie taką samą cuchnącą, wyniszczoną przez zarazę ulicą. Pożar nie wróci życia mojej matce. Była jedyną osobą, która mnie kochała, jedyną, która starała się mnie chronić.

      Twoja matka nie jest jedyną osobą, która cię kochała, Mallory.

      – Jakie znaczenie mają wydarzenia z przyszłości dla mojej matki? Ona nie