lipiec 1666? – pyta i serce mu zamiera.
– Tak – odpowiada powoli Baronowa. – Czemu pytacie?
– Silver Cross przetrwał pożar?
– Jaki pożar?
– Ten, który wybuchł niedaleko Pudding Lane.
– Pudding Lane? Aż tam przy moście, w obrębie murów? Nic o tym nie wiem. Nie zapuszczam się w tamte rejony. W Londynie stale wybuchają pożary. Za dużo świec.
– O tym by pani słyszała – rzuca Julian w zamyśleniu. – Nie uchowa się żaden dom pomiędzy Temple Bar a mostem Londyńskim. Proszę mi wybaczyć, podróżowałem tak długo, że straciłem rachubę czasu. – Może myli się co do roku. Nigdy nie miał pamięci do dat. Paskudna cecha w sytuacji, gdy daty są tak ważne. Cromwell, purytanie, ścięcia, republika, Karol I, Karol II, kiedy wybuchła Chwalebna Rewolucja? Wielki pożar w Londynie wybuchł przed nią czy po niej? Strasznie jest wiedzieć tak niewiele.
– Mamy wtorek. Drugi tydzień lipca. Niedawno skończyliśmy piwny festyn na Święto Męczenników. – Baronowa uśmiecha się. – Interes szedł wspaniale.
– Nie wątpię. – Julian poprawia się na krześle. – Czy mogę dostać niewielką zaliczkę, żeby kupić ubranie godne zarządcy gospody? Powiedziała pani, że potrzebujemy świeżych kwiatów. Może przejdę się na targ. Czy Covent Garden jest otwarty? – Bardzo chce odwiedzić Clerkenwell. Musi zobaczyć, co się stało z życiem, które kiedyś z nią wiódł.
Baronowa przystaje na zaliczkę.
– Zwykle wysyłam na targ Ilberta, ale szczerze mówiąc, zupełnie nie zna się na kwiatach. Zawsze kupuje te najbrzydsze. Kiedy zobaczycie Mallory, przypomnijcie jej, żeby pożyczyła wam jakieś odzienie. I powiedzcie jej, że jest tu Gasper. Tej dziewczynie wszystko trzeba powtarzać trzy razy. – Gasper to chudy jak szkielet cuchnący osobnik w łachmanach, który stoi w rogu przy otwartych drzwiach, otoczony rojem much. Przekrzywia głowę i cały się trzęsie.
Kiedy Julian wchodzi na główne schody, słyszy, jak Baronowa ruga garbatego urwisa.
– Ilbert! – wrzeszczy. – Ile razy mam ci powtarzać, że prawo zabrania myć wnętrzności zarżniętej świni w pobliskiej wodzie!
– Nie tylko ja łamię prawo, pani. Uliczka jest cała śliska od resztek. Ciężko zataszczyć tuszę do mniej pobliskiej wody.
– Na wszystkich świętych, Ilbert, ależ z ciebie głupek! Wiesz, że Scotland Yard jest tuż za rogiem! Jeden z łapsów cię widział. Powiedział mi, że wyrzucałeś popiół prosto na Parliament Street. Rozum ci odebrało, łajdaku? Pałac Whitehall, rezydencja naszego króla, znajduje się tuż obok! Nie możesz stale łamać prawa ustanowionego przez parlament.
– Ale wszyscy z parlamentu nie żyją. Sama pani mówiła.
– Tych kilku, którzy zostali, ukamienuje cię na śmierć, draniu! A ja będę świętować, gdy ten dzień nadejdzie. Ale na razie przestań pyskować i idź zamieść ulicę, jak nakazał komisarz od ulic i dróg. I przestań naciągać obręcze na beczki na chodniku i piłować drewno na ulicy. Nie stać mnie na kolejną grzywnę.
– A gdzie mam piłować drewno, pani? W pałacowych ogrodach?
– Same z tobą utrapienia, Ilbert. Trzeba koniecznie nad tobą popracować. Pozbędą się ciebie razem z popiołem, kurzem i śmieciami, a mnie pozostanie tylko wykrzyknąć: Alleluja.
*
Kwatera Juliana, wciśnięta w róg na pierwszym piętrze, po drugiej stronie domu od jego ulubionego pokoju, jest obszerna i słoneczna. Przez dwa otwarte okna widzi wschodnią część Tamizy, skręcającej ku Blackfriars, w stronę teatru Globe w kolorze łupka, słyszy dzwony setki kościołów. W pokoju stoi łoże z ciężkim baldachimem, misternie rzeźbiony fotel, komoda z orzecha, mały stolik pod oknem, przy którym może jeść lub pisać, szafa, w której może powiesić ubranie, gdy już je zdobędzie, i umywalnia w rogu przy kominku, wyposażona nie tylko w miednicę, ale i wannę z kamiennym paleniskiem. Po upojnym bankiecie zeszłej nocy przydałaby mu się kąpiel. Może dziewczęta mogłyby przyjść i go umyć, co tak uprzejmie proponowały.
Na biurku znajduje pióro i kałamarz. Przypomina sobie zalecenia Deviego, by odliczać dni. Otwiera więc kałamarz, zanurza pióro w atramencie, podciąga rękaw szlafroka i piórem nakłuwa wewnętrzną stronę przedramienia. Wpuszcza kroplę atramentu do ranki. Jeden.
Kiedy się odwraca, dostrzega stojącą cicho w drzwiach dziewczynę z ręcznikami i pościelą w rękach. Z podejrzliwym wyrazem twarzy patrzy na jego przedramię. To Mallory.
– Mogę to wytłumaczyć – mówi Julian, odkładając pióro.
– Nie ma takiej potrzeby, panie. – Ledwo słyszy jej głos.
– Zaznaczam dni. – Robi krok w jej stronę.
– Wszyscy zaznaczamy. Mogę posprzątać pokój? – Nie patrzy na niego, tylko na łóżko.
– Mallory…
Dziewczyna nie spogląda mu w twarz. Powstrzymuje ją albo nieśmiałość, albo zażenowanie. Patrzy gdzieś za jego uchem, na skrawek brody, czarny szlafrok, na wszystko, byle nie na niego. Kiedy próbuje jej dotknąć, wzdryga się. Trzymając ją za rękę, unosi jej brodę. Ich spojrzenia spotykają się.
Mallory to jego dziewczyna.
Czara zniewolonego serca Juliana wypełnia się winem po brzegi. Szuka na jej twarzy iskierki poufałości, rozpoznania i czuje rozczarowanie, gdy niczego takiego nie dostrzega. Nie walczy z nim ani się nie odsuwa. W głębokich brązowych oczach czai się cień porannego zażenowania na wspomnienie bezwstydnej nocy. Jej pełne czerwone usta są lekko rozchylone.
– Mogę posprzątać wasz pokój, panie… Proszę? – Odwraca wzrok.
Obserwuje ją, gdy się krząta w stroju pokojówki: długiej, czarnej spódnicy, szarym gorsecie, czarnym fartuchu. Nie tak wyglądała zeszłej nocy, kusząca i rozpalona. Włosy, tak cudownie wtedy rozpuszczone, są związane i ukryte pod białym czepkiem. Figura nie przypomina klepsydry jak figura Mary, być może dlatego, że pracuje cały dzień i mniej jada. I podczas gdy Mary była nową duszą, która jeszcze nie nauczyła się uśmiechać, Mallory nie uśmiecha się być może dlatego, że ma mniej ku temu powodów. Jej kruche życie jest wypełnione ciężką pracą. A wykonuje ją bardzo sprawnie. W pięć minut zaścieliła łóżko, nalała piwa do srebrnej karafki, ustawiła żółte lilie przy oknie. Julian nie znosi żółtych lilii, ale się nie odzywa. Dziewczyna nie wie, że to symbol fałszu. Wymieni kwiaty, kiedy wyjdzie na targ, może na czerwone tulipany oznaczające pożądanie.
– To wszystko, panie?
– Baronowa mówiła, że znajdziesz dla mnie jakieś ubranie.
– Wybaczcie. Zapomniałam. – Wraca z wyblakłymi bryczesami, postrzępioną tuniką i parą starych butów. – Jeśli to wszystko…
– Nie. – Sięga po jej dłoń.
Dziewczyna cofa się.
– Jestem bardzo zajęta, panie. Nie… Jestem tylko pokojówką.
– Nie tylko.
– Zeszła noc była wyjątkiem.
– Nie.
– Słyszeliście Baronową. Ja, Carling i Ivy mamy dziesięć pokoi do posprzątania. Musimy też zamieść na dole i przygotować się do obiadu. Do sprzątania jest nas tylko trzy, a widzieliście, że Baronowa już się na mnie gniewa.
– Nie obchodzi mnie, co ona myśli.
– Ja nie mam takiego luksusu. Mnie musi obchodzić.
Julian słyszy, jak Tilly