odrzucają koce i poduszki i jeżdżą na nim jak na karuzeli. Jedna siada na nim okrakiem, twarzą do niego, potem się odwraca. Druga siada mu na ustach. Zmieniają się. I jeszcze raz. Ich brak zahamowań jest równie zdumiewający co wspaniały. Sadzają go, opadają przed nim na czworaki, przyzywają go jękiem i rozsuniętymi udami, by brał je na przemian. Minuta dla mnie i kilka sekund dla niej, panie. Nie, nie, minuta dla mnie i kilka sekund dla niej, panie. Julian spełnia ich życzenie. Nikt nie chce usłyszeć gongu na koniec tej rundy, nie one, a już na pewno nie Julian.
Kiedy śmiertelnik raduje się, opada z sił i odradza, cały czas marząc, by był nieśmiertelny i nie potrzebował gongów ani rund, róże i lilie pokazują mu, że czas przestoju też może być cudowny. Zabawiają się ze sobą w sposób, o jakim Julian mógł tylko śnić. Kwiaty ponownie rozkwitły na ziemi. Dziewczęta cmokają i pojękują, gdy zadowala je ustami i palcami, jakby chciały go naprowadzić głosem na to, co powinny robić jego usta.
Julian walczy z pragnieniem, by zamknąć oczy, kiedy płonie pod ich bujnymi ciałami, których dotyk rozpala każdy skrawek jego skóry. Mrucząc z wrażenia, cmokają nad jego umięśnionym ciałem boksera, wychwalają jego wigor, krótki odpoczynek, pożerającą żądzę. Całują go w usta, aż brakuje mu tchu. Jedna zsuwa się niżej. Jesteś cudowny, mruczy. Całuje go w brzuch. Josephine, woła do drugiej. Chodź tutaj.
Już idę, Josephine. Obie całują go w brzuch. Ich włosy, pocałunki, usta, dłonie wędrują w dół. Jego dłonie pozostają na ich głowach, we włosach.
Uderzają w niego cztery piersi i cztery dłonie, zgodnie pieści go dwoje ciepłych ust. Karmią go i piją z niego, topią się w gasnącym ogniu. Jedna przesuwa się do jego twarzy i trzymając się ramy łóżka, opuszcza na niego biodra. Druga pozostaje na dole.
Idę, Josephine.
Raz po raz ofiarowują mu swoje ciała i szczęście, a on obdarowuje je swoimi darami, bo nie chce odmawiać tym nienasyconym pięknym dziewczętom ze szkarłatnymi ustami.
Jeśli nie przestaniesz, następnym razem policzę ci podwójnie, szepcze jedna z jękiem.
Jeśli nie przestaniesz, następnym razem dam ci za darmo, szepcze druga.
Julian nie może zdecydować, który szept woli.
Miodowe godziny płyną jak lepka uczta, w rozpustnym splendorze. Ogień gaśnie. Pokój oświetla teraz tylko blask księżyca wpadający przez otwarte okna. Jest gorąco, a na zewnątrz panuje cisza przerywana czasem odgłosami bójki na ulicy w dole. Wyczerpane dziewczęta leżą mu w ramionach podczas kolejnej przerwy, wspólnie raczą się domowym winem i zasypują go najróżniejszymi informacjami.
Julian dowiaduje się, że znajdują się niedaleko pałacu Whitehall, w domu uciech zwanym Silver Cross. Po raz drugi przeniósł się do Londynu. Zna tę gospodę dość dobrze. Silver Cross, położony o przecznicę od Trafalgar Square, jest jednym z najstarszych pubów w Londynie. Kilka razy jadł tam i pił z Ashtonem. Wybór piw jest przedni, a czerwone mięso delikatne. Whitehall, oddalony o krótki spacer od Westminsteru, był niegdyś rezydencją królów. W 1530 roku Henryk VIII kupił biały marmurowy pałac od kardynała, mieszkał tam i umarł. Pałac zniszczył pożar (jakiś pożar? czy ten wielki?), ostał się tylko Banqueting House oraz nazwana na jego cześć ulica. Dziewczęta mówią, że jest lipiec, co tłumaczy, dlaczego panuje tak cholerny upał, który razem z rozpalonym kobiecym ciałem parzy go w dłonie.
Zanim Oliver Cromwell w swoim purytańskim zapale zamknął wszystkie londyńskie teatry, puby i domy rozpusty, Karol I zalegalizował Silver Cross jako burdel i – o ironio – licencja ta do dziś nie została cofnięta. Króla ścięto, Anglia stała się republiką, wybuchła wojna domowa. Kto miał czas myśleć o licencji dla burdelu? Przez czterysta lat wypadło to wszystkim z głowy. Julian przeczytał o tym na tabliczce w pubie, kiedy jadł tam i pił z Ashtonem.
Silver Cross prowadzi kobieta zwana Baronową Tilly. Ma dziesięć wyselekcjonowanych dziewcząt i „dziesięć pokoi przyjemności”. Dom nazywany jest potocznie Gospodą Lorda na cześć najczęstszych klientów – „Szlachetnych Lordów Duchowych i Świeckich Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej w Parlamencie Zgromadzonych!” – recytują zgodnie dziewczęta z wielką radością. Robią mu wiele cudownych rzeczy zgodnie i z rozkoszą. Po niedawnym przywróceniu Izby Lordów świeccy parowie stali się najbardziej hojnymi dobroczyńcami przybytku. Mają nieograniczony czas, nieograniczone środki i nieograniczone wady. Dziewczęta są pierwsza klasa, gotowe na wszelakie rodzaje rozpusty (o czym Julian może zaświadczyć) i – co ważniejsze (po ostatniej „epidemii śmierci”) – czyste. Dziewczęta i pokoje stosują się do zasad czystości, których próżno szukać w podobnych przybytkach, „jak ten chlew Haymarket czy panny Cresswell w Clerkenwell”.
Czy ktoś powiedział „Clerkenwell”?
Tak, panie, znasz go? Jest obrzydliwy.
Znam. I nie jest taki zły. Serce ściska mu się na wspomnienie Clerkenwell, wypraw do Cripplegate przez dzielnicę rozpusty przy Turnbull Street. Chce zajrzeć dziewczynie w twarz, ale oczy mu się kleją.
W Silver Cross pokoje są czyściutkie, bogato urządzone, dobrze umeblowane.
– Dziewczęta też – szepcze sennie Julian. Jego ciało jest obolałe, zaspokojone na wszelkie wyobrażalne i niewyobrażalne sposoby. To jego ulubiony pokój na świecie.
Tak, pokój jest ładny, mruczą w odpowiedzi dziewczęta, ale kilka innych ma wanny i tam mogą go namydlić, umyć. Czy chciałby, żeby chętne dziewczęta umyły jego nagie ciało? Już prawie świta, zauważa jedna, a co jest lepsze od świtu przy pianiu koguta? Nic, odpowiada druga, szturchając go z uśmiechem. Nie ma nic lepszego od piania koguta zapowiadającego nowy dzień.
Julian prawie traci świadomość. Jednak myśl o tym, że będą go myły dłonie bujnych syren leżących obok niego w łóżku, przywraca go do rzeczywistości, a dziewczęta kolejny raz zamieniają się w masę rozchichotanych, jęczących ciał.
Nagle drzwi pokoju otwierają się z hukiem. Śmiech cichnie. W drzwiach stoi wysoka kobieta z wczorajszym przesadnym makijażem i w cudacznej podomce z różowego aksamitu z czerwonymi frędzlami.
– Mallory! – krzyczy. – Ile razy mam ci powtarzać… Nie! Niedobra dziewczyna! Nie, nie, nie, nie, nie!
Jedna z dziewcząt zrywa się z łóżka i zbiera ubranie z podłogi.
– To nie twoja praca! Wiesz, co do ciebie należy?
– Tak, ciociu Tilly.
Julian o mało nie wybucha płaczem. Nie odchodź, Mallory! Dziewczyna jest odwrócona tyłem do niego, ale gdyby mógł raz jeszcze ujrzeć jej twarz…
– Nie wydaje mi się, żebyś wiedziała. A w czasie pracy jestem dla ciebie Baronową Tilly. Bo zakładam, że to była praca?
– Skończyłam już wszystkie obowiązki, Baronowo. – Dziewczyna wkłada koszulę, spódnicę, zwiewną bluzkę, fartuch. Związuje włosy. – Skończyłam wszystko.
– Nie wyglądasz, jakbyś skończyła.
– Chciałam tylko zarobić trochę dodatkowych pieniędzy…
– Wszystkie się tak tłumaczą. Ale wiesz, że tego zabraniam. Twoja matka, niech spoczywa w pokoju, też zabraniała. Nie będę się powtarzać. Wyślę cię na południe Francji, jeśli nie przestaniesz. Chcesz, żebym cię odesłała z twoim prostackim dobroczyńcą? Będzie bardziej surowy ode mnie.
– Nie, Baronowo.
– Tak też myślałam. Zajmij się swoimi obowiązkami i natychmiast zerwij z tą niegodziwością. O, a któż to? Pozwoliłam ci wieczorem iść na górę, by lord Fabian mógł sycić tobą oczy, a o świcie znajduję cię w łóżku z innym mężczyzną.
Sycić