Michał Gołkowski

Zmierzch bogów


Скачать книгу

smacznie! I ładne takie, i… – Zaczęła się śmiać.

      Podszedł, objął ją ramieniem, przytulił.

      – Nawet się nie domyślasz, Mira, ile ludzi musiało umrzeć w męczarniach, żebyśmy w końcu dowiedzieli się, co jest jadalne, a co nie. Ile razy trzeba moczyć jakie grzyby w mleku, które jagody są trujące i w jakich dawkach. Pewnie tak samo było z oliwkami.

      – Ale to ohydne jest, i co mogło zmusić kogokolwiek, żeby…

      – Ciekawość albo głód, zawsze jedno z dwóch. Stawiałbym częściej na to drugie.

      – No tak – przyznała mu rację. – Zahred, ten dom… jest ogromny!

      – Jest wygodny, to prawda.

      Widywał większe, mieszkał w nieporównanie bardziej komfortowych, plądrował i palił wielekroć bardziej zamożne.

      – Jest piękny! Tyle pomieszczeń, i jeszcze górne piętro! Tutaj przecież mogłaby mieszkać…

      – Jedna rodzina w przyzwoitych warunkach.

      – I co my zrobimy z tymi wszystkimi komnatami?!

      – Coś się wymyśli. Tam, na dole, masz triklinium do podejmowania gości. Jedna komnata odchodzi na twój gynajkejon…

      – Co?

      – Taka sala, gdzie wstęp mają tylko kobiety…

      – Aha! To mi się podoba!

      – Do tkania, przędzenia i haftowania. Ustawimy ci tam żarna, zbudujemy palenisko i spiżarkę. Będzie świetnie.

      Popatrzyła na niego uważnie, dźgnęła palcem w pierś.

      – Żartujesz sobie ze mnie.

      – Tak – zgodził się z uśmiechem. – Ale gynajkejon i tak się przyda. Zmieścimy też niewielki sympozjon, żeby mieć gdzie porozmawiać z gośćmi po kolacjach. Tam, w rogu, urządzimy naszą sypialnię.

      – No dobrze, a wystarczy nam miejsca? Przecież jeśli okaże się, że…

      – Że?

      Przez jej twarz przemknął cień, odruchowo dotknęła podbrzusza.

      – Nic. – Potrząsnęła głową. – Nieważne. Zahred, ale tych komnat jest mnóstwo! Przecież nie będę nawet wiedziała, czym je zapełnić.

      Uśmiechnął się rozbawiony.

      – Zdziwisz się, jak bardzo szybko zmienisz zdanie. Co, już ruszamy?

      Nieśmiało wyglądający z domostwa, ubrany w pełny pancerz paradny Torleif kiwnął krótko głową, pokazał za siebie.

      – Czekają już, panie. Ładnie tutaj, tak swoją drogą. Skromnie, ale schludnie tak.

      Zahred pokręcił głową: jego ludzie zaskakująco szybko przywykali do przepychu Miasta i w tej chwili nic mniej spektakularnego niż Wielki Pałac nie robiło już na nich należytego wrażenia.

      Przytulił Mirę jeszcze raz, ucałował gorąco.

      – Wrócimy przed zmrokiem. Ty już zastanawiaj się, jak to wszystko urządzisz, a potem mi wszystko opowiesz.

      – Uważaj na siebie. – Odwzajemniła jego uścisk.

      – Będę.

      Ruszył raźnym krokiem przez ogród, pobrzękując pancerzem, wkroczył do jadalni. Nie zwalniając, wziął leżący na stole zdobiony hełm, nasunął na głowę i dowiązując troki, zbiegł po trzech schodkach na ulicę, ku stojącemu już tam tuzinowi waregów i czekającemu konno protospathariosowi.

      – Zadowolona? – rzucił tylko Niketas.

      – Tak, panie. Dziękuję, panie.

      – Cieszę się. Naprzód!

      Ludzie zatrzymywali się, spoglądali na nich i pokazywali palcami, gdy szli równym, miarowym krokiem przez zalane ciepłym jesiennym blaskiem ulice Konstantynopola.

      Słońce grało na wypolerowanych płytach hełmów, przeglądało się w płytkach pancerzy i skrzyło w złoconych i srebrzonych blaszkach, nabitych na doczepione do ramion prostokątne paski materiału. Paradne, soczewkowate tarcze z monogramem chi-rho wisiały zarzucone na plecy, lamowane złotogłowiem płaszcze kołysały się i powiewały w takt marszu.

      I tylko twarze zdawały się do tego nie pasować: wąsate i brodate, pokryte bliznami, wręcz tchnące wiatrem dalekiej północy.

      Wplecione w brody złote i srebrne paciorki, związane czerwonymi wstążkami warkocze, pierścienie, bransolety… Wszystko to było dodatkami.

      Tam, pod warstwami jedwabiu i ozdób, to byli nadal ci sami ludzie. Jego waregowie. Jego drużyna.

      – Ale się na nas gapią, jak sroka w gnat! – nie wytrzymał w końcu Freisten. – Patrzcie, tamta to normalnie aż się ślini… Hej, ślicznotko! Odmachnij, jeśli ci już cieknie po nogach!

      Uniósł rękę, pomachał. Nawet nie jedna, ale trzy ze stojących przy wodotrysku kobiet odwzajemniły gest i zachichotały speszone – waregowie ryknęli dudniącym śmiechem, aż zerwały się siedzące na krawędzi dachu pobliskiego kościoła gołębie.

      – Jesteśmy królami życia! – krzyknął Ulfhvatr.

      – Drøymde mik ein draum i nótt… – zaintonował Stubjarn, reszta szybko podchwyciła:

      – Um silki ok ærlig pell!…

      Pieśń poniosła się pomiędzy domami Konstantynopola, rozbrzmiała wśród kolumn i portyków, pamiętających nierzadko jeszcze czasy samego cesarza Justyniana.

      – Um hægindi svá djupt ok mjott, um rosemd með engan skell!

      Potężny posąg przyglądał się z wysokości swej spiralnej kolumny, gdy otoczony przez gwardię barbarzyńskich przybocznych z dalekiej północy, a pochodzący z Azji Mniejszej dygnitarz Nowego Rzymu podążał ku stojącej pod murami armii najeźdźców ze wschodu, aby przekazać im słowa urodzonego w prowincjonalnej Germanikei basileusa.

      Maslama przyjął ich w swoim pawilonie z pełnym ceremoniałem.

      Przybocznym protospathariosa pozwolono zachować broń, jakkolwiek sam Niketas wszedł do namiotu tylko w towarzystwie dwóch – Zahreda oraz mającego najbystrzejszy wzrok i najlepszą pamięć Vermurda.

      – Pilnujcie pleców, oczy szeroko otwarte – na odchodne polecił waregom Zahred. – Jeśli usłyszycie ze środka odgłosy walki, to znaczy, że jest już za późno. Zabijcie, ilu tylko dacie radę, i umierajcie, jak na wojowników przystało.

      Zatknięte na hełmach kity czerwonego włosia bujnęły się w przód i w tył, gdy skinęli głowami.

      Kiedy jarl zniknął w wielkim namiocie, rozejrzeli się dokoła, taksując wzrokiem otaczających ich dosłownie zewsząd niskich, czarniawych obcych. Ci również z nieskrywanym zainteresowaniem patrzyli na wojowników z północy, półgłosem komentowali w swoim języku szczegóły ich wyglądu, pokazywali sobie na rozmiar zatkniętych za pasy toporów.

      – A ja nie jestem pewien, czy to krasnoludy. Wyglądają bardziej jak te, no… co w pałacu na łańcuchach je trzymają… Małpy! – ocenił otaczających ich żołnierzy Ulfhvatr. – Mali tacy, kędzierzawi i w ogóle.

      – E tam, małpy – pokręcił głową Torleif. – Małpa włochata jest bardziej.

      Kilku służących podeszło, rozścieliło na ziemi piękne, kolorowe dywany. Następni ustawili na nich misy z owocami i serem, warzywa, kilka dzbanów, misternej roboty szklane kubki.

      Waregowie patrzyli na to z umiarkowanym zainteresowaniem.

      – Co