Deborah Harkness

Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3


Скачать книгу

wbił słupek w ziemię i podniósł wzrok.

      – Potrzebujesz czegoś?! – zawołał.

      – Nie. Tylko przyszłam po wodę.

      – Niech Fernando ci pomoże. – Matthew wskazał na puste wiadro. Nie podobało mu się, kiedy kobiety w ciąży nosiły ciężary.

      – Oczywiście – rzuciłam na odczepnego, a mój mąż wrócił do pracy.

      – Nie masz zamiaru mi pozwolić, żebym niósł wiadro. – Fernando położył dłoń na sercu w geście udawanego przerażenia. – Ranisz mnie. Jak będę mógł przy de Clermontach trzymać głowę wysoko, jeśli nie będę cię stawiał na piedestale, jak zrobiłby to prawdziwy rycerz?

      – Jeśli powstrzymasz Matthew przed wynajęciem walca do wyrównania podjazdu, pozwolę ci nosić lśniącą zbroję przez resztę lata. – Cmoknęłam Fernanda w policzek i odeszłam.

      Niespokojna i zmęczona upałem zostawiłam puste wiadro w kuchennym zlewie i poszłam szukać ciotki. Nie było trudno jej znaleźć. Sarah nabrała zwyczaju przesiadywania w bujanym fotelu mojej babki w saloniku i wpatrywania się w hebanowe drzewo wyrastające z kominka. Wracając do Madison, musiała stawić czoło stracie Emily w zupełnie nowy sposób. Stała się przygaszona i nieobecna.

      – Za gorąco na sprzątanie – stwierdziłam. – Wybieram się do miasta na zakupy. Chcesz jechać ze mną?

      – Nie, dobrze mi tutaj – odpowiedziała Sarah, kołysząc się w przód i w tył.

      – Znowu dzwoniła Hannah O’Neil. Zaprosiła nas na imprezę składkową z okazji Lughnasadh.

      Od naszego powrotu wciąż telefonowali do nas członkowie covenu z Madison. Sarah powiedziała najwyższej kapłance Vivian Harrison, że czuje się dobrze i że opiekuje się nią rodzina. Potem odmawiała wszelkich rozmów.

      Teraz zignorowała moją wzmiankę o zaproszeniu Hanny i nadal gapiła się na drzewo.

      – Duchy w końcu muszą wrócić, nie sądzisz?

      Od naszego powrotu dom był wolny od spektralnych gości. Matthew winił za to Corrę, ale Sarah i ja wiedziałyśmy swoje. Emily odeszła tak niedawno, że duchy wolały trzymać się z daleka, żebyśmy nie nękały ich pytaniami, jak ona sobie radzi.

      – Jasne, ale pewnie trochę to potrwa – powiedziałam.

      – Dom jest bez nich taki cichy. Nigdy nie widziałam ich tak jak ty, ale czułam, że są. – Sarah zakołysała się energiczniej, jakby mogła w ten sposób je sprowadzić.

      – Już postanowiłaś, co zrobisz z Przeklętym Drzewem?

      Drzewo czekało na Matthew i na mnie, kiedy wróciliśmy z roku 1591. Sękaty czarny pień wypełniał większą część komina, a korzenie i gałęzie sięgały na pokój. Choć wydawało się pozbawione życia, od czasu do czasu rodziło dziwne owoce: kluczyki do samochodu, obraz chemicznych zaślubin wydarty z Ashmole’a nr 782. Ostatnio dało nam przepis na kompot rabarbarowy z roku 1875 i sztuczne rzęsy z roku mniej więcej 1973. Fernando i ja uważaliśmy, że trzeba je usunąć, naprawić komin, uzupełnić boazerię i ją pomalować. Sarah i Matthew nie byli przekonani do tego pomysłu.

      – Jeszcze nie wiem – powiedziała Sarah z westchnieniem. – Przyzwyczajam się do niego. Zawsze możemy udekorować je na święta.

      – Śnieg będzie wlatywał przez pęknięcia, kiedy przyjdzie zima – ostrzegłam, sięgając po torebkę.

      – Czego cię uczyłam o magicznych obiektach? – zapytała Sarah swoim dawnym ostrym tonem.

      – Nie dotykaj ich, dopóki ich nie zrozumiesz – odpowiedziałam, naśladując głos sześciolatki.

      – Ścięcie magicznego drzewa z pewnością kwalifikuje się jako dotykanie, zgadzasz się? – Sarah spędziła Tabithę z pieca, na którym kocica siedziała i wpatrywała się w korę. – Potrzebujemy mleka. I jajek. Fernando mówił o jakiejś wymyślnej odmianie ryżu. Obiecał, że zrobi paellę.

      – Mleko. Jajka. Ryż. Rozumiem. – Z troską popatrzyłam na ciotkę. – Powiedz Matthew, że niedługo wrócę.

      Deski we frontowym holu skrzypiały, kiedy szłam do drzwi. Zatrzymałam się jak wrośnięta w podłogę. Dom Bishopów był znany z tego, że wyrażał swoją opinię w wielu sprawach, od tego, kto ma prawo go zajmować, po aprobatę nowego koloru farby na żaluzjach.

      Ale teraz nie reagował. Czekał podobnie jak duchy.

      * * *

      Nowy samochód Sarah stał zaparkowany przed frontowymi drzwiami. Jej starą hondę civic spotkało nieszczęście w drodze powrotnej z Montrealu, gdzie ja i Matthew ją zostawiliśmy. Jeden z pracowników de Clermontów dostał zadanie, żeby przyprowadzić ją z powrotem do Madison, ale silnik padł gdzieś między Bouckville a Watertown. Na pocieszenie Matthew sprezentował Sarah mini coopera fioletowy metalik z białymi rajdowymi pasami wykończonymi czernią i srebrem oraz spersonalizowanymi tablicami rejestracyjnymi: NOWA MIOTŁA. Mój mąż miał nadzieję, że ten przekaz powstrzyma Sarah przed oklejeniem całego pojazdu nalepkami, ale ja obawiałam się, że to tylko kwestia czasu, kiedy nowy samochód będzie wyglądał jak stary.

      Na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że nowy środek lokomocji i brak na nim sloganów oznaczają zachwianie się w pogaństwie, Matthew kupił Sarah zawieszkę na antenę w kształcie czarownicy. Wiedźma miała rude włosy, spiczasty kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Nieważne, gdzie Sarah zaparkowała, ktoś zawsze ją kradł, więc Matthew trzymał cały ich zapas w kredensie w przedsionku.

      Poczekałam, aż Matthew zacznie wbijać następny słupek, i wskoczyłam do mini. Zawróciłam i szybko odjechałam. Mój mąż nie posunął się tak daleko, żeby mi zabronić opuszczania farmy bez towarzystwa, a Sarah wiedziała, dokąd jadę. Szczęśliwa, że się wymknęłam, otworzyłam szyberdach, by w drodze do miasteczka napawać się czerwcowym wiatrem.

      Moim pierwszym przystankiem była poczta. Pani Hutchinson z ciekawością zmierzyła wzrokiem wypukłość pod moim T-shirtem, ale nic nie powiedziała. Pozostałymi osobami w urzędzie byli dwaj handlarze antykami i Smitty, nowy najlepszy przyjaciel Matthew ze sklepu z artykułami żelaznymi.

      – Jak się sprawuje młot pana Clairmonta? – zapytał Smitty, stukając plikiem przesyłek reklamowych w daszek baseballówki. – Od wieków żadnego nie sprzedałem. Większość ludzi woli w dzisiejszych czasach kafary.

      – Matthew jest z niego zadowolony. – Większość ludzi to nie mierzące prawie metr dziewięćdziesiąt wampiry, pomyślałam, wyrzucając do kosza ulotkę miejscowego sklepu spożywczego i oferty nowych opon.

      – Trafiła pani dobrą partię – powiedział Smitty, łypiąc na moją obrączkę. – I z miz Bishop też chyba dobrze się dogaduje. – To ostatnie było wypowiedziane tonem podziwu.

      Moje usta drgnęły. Schowałam plik katalogów i rachunków do torby.

      – Proszę na siebie uważać, Smitty.

      – Do widzenia, pani Clairmont. Proszę powiedzieć panu Clairmontowi, żeby mnie zawiadomił, kiedy zdecyduje się co do tego walca do podjazdu.

      – Nie pani Clairmont. Nadal używam… – Zauważyłam minę Smitty’ego. – Och, mniejsza o to.

      Otworzyłam drzwi i usunęłam się na bok, żeby wpuścić dwoje dzieci w pogoni za lizakami, które pani Hutchinson trzymała na ladzie. Zanim wyszłam ze sklepu, usłyszałam, jak Smitty szepcze do kierowniczki poczty:

      – Poznałaś pana Clairmonta, Annie? Miły facet. Już zaczynałem myśleć, że Diana zostanie starą panną jak miz Bishop, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Smitty znacząco mrugnął do pani Hutchinson.

      * * *

      Skręciłam