Phillip Pulman

Zorza polarna


Скачать книгу

Lyra.

      – Jak się miewa mój stary druh, mistrz Kolegium Jordana?

      – Dobrze, dziękuję.

      – Pewnie żal im było się z tobą żegnać, co?

      – Owszem, było.

      – Przy pani Coulter nie narzekasz chyba na brak zajęcia… Czego cię uczy?

      Lyra, zaniepokojona i podbuntowana, nie odpowiedziała na to protekcjonalne pytanie ani zgodnie z prawdą, ani – jak to najczęściej bywało – zgodnie z podszeptem wybujałej wyobraźni.

      – Uczę się o Cząstkach Rusakowa i Radzie Oblacyjnej.

      W mgnieniu oka lord Boreal skupił na niej całą swoją uwagę, w podobny sposób, jak można skupić promień światła z lampy jantarycznej. Wszystko inne przestało dla niego istnieć.

      – Zechciałabyś podzielić się ze mną swoją wiedzą?

      – Na północy prowadzone są pewne doświadczenia – odparła zuchwale Lyra. – Zajmuje się tym między innymi doktor Grumman.

      – Mów dalej.

      – Wynaleziono specjalny rodzaj fotogramu, który rejestruje Proch. Kiedy patrzy się na dorosłego człowieka, to ma się wrażenie, jakby całe światło do niego spływało. A na dziecko nic nie spływa. No, w każdym razie nie za dużo.

      – To pani Coulter pokazała ci taki fotogram?

      Lyra się zawahała. To nie było kłamstwo, lecz coś innego, coś, w czym nie miała wielkiej wprawy.

      – Nie – przyznała po chwili. – Widziałam go w Kolegium Jordana.

      – Kto ci go pokazał?

      – Tak naprawdę, to nie pokazywał go konkretnie mnie. Po prostu przechodziłam i przypadkiem go zobaczyłam. A potem Rada Oblacyjna uprowadziła mojego przyjaciela Rogera, ale…

      – Kto pokazał ci ten fotogram?

      – Mój stryj Asriel.

      – Kiedy?

      – Podczas ostatniej wizyty w kolegium.

      – Rozumiem. Czego jeszcze się uczysz? Słyszałem, jak wspomniałaś o Radzie Oblacyjnej…

      – To prawda, ale to nie od stryja się o niej dowiedziałam. Usłyszałam o niej dopiero tutaj.

      To akurat jest szczera prawda, pomyślała Lyra.

      Lord Boreal taksował ją wzrokiem. Z miną prawdziwego niewiniątka tak długo patrzyła mu prosto w oczy, aż pokiwał głową.

      – Pani Coulter uznała, że jesteś gotowa do tego, by jej pomagać w pracy. Zaczęłaś już?

      – Nie – odparła Lyra.

      O czym on mówił? Spryciarz Pantalaimon przybrał najmniej ekspresyjną ze swoich postaci – jako ćma nie mógł zdradzić uczuć Lyry. Ona była zaś pewna, że potrafi zachować neutralny wyraz twarzy.

      – Powiedziała ci, co się dzieje z dziećmi?

      – Nie, o tym mi nie mówi. Wiem tylko, że chodzi o Proch i że dzieci mają być jakby… jakąś ofiarą.

      Właściwie to także nie było kłamstwem. Nie powiedziała przecież, że dowiedziała się o tym od pani Coulter.

      – „Ofiara” brzmi dość dramatycznie – zauważył lord Boreal. – A tymczasem wszyscy odnoszą z tego korzyści: zarówno dzieci, jak i my. Poza tym przychodzą do pani Coulter z własnej woli, ma się rozumieć. To dlatego jest dla nas taka cenna. Dzieci muszą chcieć w tym uczestniczyć, a któż mógłby się jej oprzeć? Skoro zamierza wykorzystać także ciebie, żeby je przywabiać… Tym lepiej. Jestem bardzo zadowolony.

      I uśmiechnął się do Lyry w podobny sposób jak wcześniej pani Coulter: jakby mieli wspólną tajemnicę. Odpowiedziała uprzejmym uśmiechem, na co on odwrócił się i wdał w rozmowę z kimś innym.

      Lyra i Pantalaimon wyczuwali nawzajem ogarniające ich przerażenie. Lyra miała ochotę zaszyć się gdzieś i porozmawiać w spokoju z dajmonem. Miała ochotę wrócić do Kolegium Jordana i swojej małej, nędznej sypialni w klatce schodowej numer dwanaście. Miała ochotę odszukać lorda Asriela…

      W tejże chwili, jakby w odpowiedzi na to ostatnie niewypowiedziane na głos życzenie, usłyszała, jak ktoś wymawia jego nazwisko. Podeszła do stojącej nieopodal grupki ludzi, udając, że chce się poczęstować kanapką ze stojącego na sąsiednim stole talerza.

      – Nie spodziewam się, żeby lord Asriel w najbliższym czasie nam się naprzykrzał – powiedział właśnie mężczyzna odziany w biskupią purpurę.

      – Jak pan powiedział, że gdzie jest przetrzymywany?

      – Ponoć w twierdzy na Svalbardzie, gdzie strzegą go panserbjørne, wiecie państwo, pancerne niedźwiedzie. Potężne bestie! Choćby dożył tysiąca lat, nie ucieknie im. Dlatego moim zdaniem nic już nie stoi na przeszkodzie…

      – Ostatnie eksperymenty potwierdzają moje wcześniejsze przypuszczenia: Proch jest emanacją mrocznego pryncypium i…

      – Czyżbym słyszał echo herezji zoroastryjskiej?

      – Niegdysiejszej herezji…

      – Gdyby udało się nam wyekstrahować mroczne pryncypium…

      – Powiedział pan, Svalbard?

      – Pancerne niedźwiedzie…

      – Rada Oblacyjna…

      – Dzieci w ogóle nie cierpią, jestem o tym przekonany…

      – Uwięzienie lorda Asriela…

      Lyra doszła do wniosku, że dość już usłyszała. Odwróciła się i bezszelestnie niczym Pantalaimon w ciele ćmy przemknęła do swojego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi. Zgiełk przyjęcia przycichł.

      – I co robimy? – spytała szeptem, gdy siedzący jej na ramieniu Pantalaimon zmienił się w szczygła.

      – Uciekamy? – odparł również szeptem.

      – Naturalnie. Jeżeli wymkniemy się teraz, kiedy w mieszkaniu jest tłum, nie od razu zauważy naszą nieobecność.

      – Ona nie, ale on tak.

      Pantalaimon miał na myśli dajmona pani Coulter. Na wspomnienie jego zwinnej złotowłosej sylwetki Lyrę zemdliło ze strachu.

      – Tym razem będę z nim walczył – zapowiedział odważnie Pantalaimon. – Ja mogę zmieniać postać, on nie. Będę się zmieniał tak szybko, żeby nie mógł mnie przytrzymać. I tym razem wygram, zobaczysz.

      Lyra z roztargnieniem pokiwała głową. Co powinna na siebie włożyć? I jak ma się niepostrzeżenie wymknąć z domu?

      – Będziesz musiał iść na przeszpiegi – zapowiedziała szeptem Pantalaimonowi. – Gdy tylko stwierdzisz, że droga wolna, uciekamy. Bądź ćmą. I pamiętaj, jak tylko wszyscy odwrócą wzrok…

      Uchyliła drzwi i Pantalaimon wyśliznął się na korytarz, odcinając się ciemną plamą od wypełniającego wnętrze ciepłego, różowego światła. Ona tymczasem pośpiesznie ubrała się w najcieplejsze rzeczy, jakie miała, i wepchnęła jeszcze trochę na zapas do węglojedwabnych toreb z modnego sklepu, w którym tego samego dnia po południu robiły z panią Coulter zakupy. Pani Coulter dawała jej pieniądze jak cukierki i mimo że Lyra wydawała je na prawo i lewo, zostało jej jeszcze trochę suwerenów, które wrzuciła teraz do kieszeni ciemnego płaszcza z wilczego futra.

      Na końcu spakowała zawinięty w czarny aksamit alethiometr. Jakim cudem ten odrażający małpiszon go znalazł? Bo na pewno znalazł go i powiedział pani Coulter. Ach, trzeba go było lepiej schować!

      Na paluszkach przekradła się pod